NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Free Guy” czyli kochaj, graj i rób co chcesz

Ożywcze, swobodne, współczesne i wielowątkowe, chociaż wcale nie nowe. „Free Guy” to film podobny do „Player One” Stevena Spielberga, ale znacznie od niego zabawniejszy, stawiający na pogłębiony humor. Świetne połączenie błogiej rozgrywki z poczuciem, że trzeba go obejrzeć ponownie, by wyłapać wszystkie smaczki.

„Free Guy”

reżyseria: Shawn Levy
scenariusz: Matt Lieberman, Zak Penn
w rolach głównych: Ryan Reynolds, Jodie Comer, Joe Keery, Taika Waititi, Lil Rer Howery


„Player One” oglądałem wielokrotnie i za każdym razem chylę głowę przed tym filmem. Podziwiam, że ponad 70-letni Steven Spielberg, rzecz jasna przy wsparciu (pewnie również młodzieżowych) konsultantów, potrafił stworzyć coś podobnego i ukryć w nim tyle easter eggs. We „Free Guy” też będzie ich sporo.

„Free Guy”

Powiem więcej, film Spielberga oglądałem także podczas zajęć z młodzieżą i wówczas jego konsumpcja była szczególnie interesujące. Oni bowiem znajdowali w nim zupełnie inne jajka niż ja. Moich easter eggs nie widzieli, ja nie dostrzegałem ich. To powiedziało mi jedno: bogactwo podobnych dzieł jest ogromne.

„Tu ogranicza nas tylko wyobraźnia” – brzmi hasło programu Oasis w „Player One”. Wszechogarniającej, panświatowej gry, w której każdy wciela się w wirtualnego awatara niczym w „Surogatach”. A zatem może być tęgim mieszkańcem Detroit, seksowną Larą Croft, kochanką, za którą się tęskni, orkiem albo Mechagodzillą. Dowolnie, kim tylko zechce.

To dokładnie jak w kinie.

W świecie „Free Guy” także pochowało się wiele odniesień i smaczków, chociaż film jest znacznie prostszy od dzieła Stevena Spielberga. Jednakże tak jak u niego, tu również istotne jest tło, ważne są detale. Może nawet bardziej.

„Free Guy” czyli czy sztuczna inteligencja kocha?

Nawiązania „Free Guy” do całego nurtu kina s-f poświęconego SI, Sztucznej Inteligencji są oczywiste, z „Blade Runnerem” włącznie. Czy sztuczna inteligencja może myśleć? Czy wolno jej kochać? Mieć pasje? Wolną wolę? Czy wreszcie ona w ogóle może istnieć?

„Free Guy”

Myślę jednak, że zasadnicza różnica między „Free Guy” a dziełami w stylu „Łowcy androidów” jest taka, że nie sama SI jest tu istotą rzeczy. To jest opowieść bardziej w stylu „Truman show”, parafrazując tematykę filmu – na tym samym silniku. Opowieść o potrzebach.

Grany przez Ryana Reynoldsa jest trochę taki Trumanem, który każdego ranka budzi się i rytualnie robi to samo – wita złotą rybkę, je płatki, ogląda telewizję, chociaż przeszkadzać mu mogą wybuchy za oknem. Jak każdego dnia, znowu coś eksploduje, ktoś strzela, napada na banki i sklepy. Tak jest w Free City, mieście pełnym przemocy, do której wszyscy przywykli jak do korków. Podczas napadu grzecznie kładą się na podłogę, jak zawsze, i gawędzą o tym czy o owym.

„Free Guy:”

„Free Guy” czyli jak do tego doszło, nie wiem

„Free Guy” nie jest filmem, który wgryzałby się za bardzo w kwestie dotyczące moralnych aspektów istnienia sztucznej inteligencji, nie rozważa tego filozoficznie ani praktycznie. Nie jest też do końca łamigłówką popkulturową w stylu „Player One”. Jest czystym, rozrywkowym kodem, zaprogramowanym tak, aby bezdyskusyjnie bawić na każdym poziomie.

I bawi. Nie pamiętam, kiedy tak szczerze i głośno śmiałem się w kinie, a trzeba wiedzieć, że uważam to za niezbyt stosowne (atk, wiem że to głupie). W tym wypadku jednak trudno nad sobą zapanować. Ten film jest naprawdę zabawny i to zabawny bardzo świeżo, ożywczo.

„Free Guy”

Jest to pewna mieszanka humoru typowego dla Ryana Reynoldsa, czyli czegoś w stuli qui pro quo przyjmowanego na zimno, z uśmiechem na twarzy. Ryan Reynolds gra postać, która niewiele rozumie z tego, co tu się dzieje, ale – jak powiada jego Kumpel (w tej roli Lil Rer Howery) – nie szkodzi, i tak jest fajnie.

„Free Guy” czyli świat poszerzający horyzont

Mój odbiór tego filmu po pierwszym obejrzeniu jest właśnie taki – nie wszystko złapałem, ale i tak było świetnie. Teraz chcę go obejrzeć ponownie, aby znaleźć te wszystkie ukryte bronie, gadżety, jajka i zakamarki, które się tu znajdują – weźmy chociażby panią stale szukającą swoich kotów czy też apteczki naprawiające nie tylko zdrowie, ale usuwające także plamy z ubrań. Wszak ogranicza nas tylko wyobraźnia, prawda?

Mamy do czynienia z grą bez granic, w której tworzyć można dowolne związki skojarzeniowe, niekoniecznie wykorzystując ja do czystej rąbanki. Zarazem to sprzeciw przeciwko podchodzeniu do gier komputerowych i świata wirtualnego właśnie w ten sposób. Przypomina mi to rozmowy, jakie niedawno toczyłem na temat e-sportu, podczas których specjaliści przekonywali mnie, że zanurzenie się dzieci i młodzieży w świecie wirtualnych gier nie jest do końca takie złe. Rozwija je, poszerza granice wyobraźni i umiejętności składania świata widocznego po horyzont i tego poza horyzontem.

„Free Guy”

Wyczuwam w „Free Guy” rodzaj ukłony wobec tych światów, za którymi kino próbuje nadążyć i jakoś je objąć, opisać, pokazać. W takiej formie jak ta to próba całkiem udana.

Historia opowiedziana we „Free Guy” wygląda jak próba zanurzenia się w bardzo złożone światy przenikającej się rzeczywistości i wirtualności, ale w gruncie rzeczy to opowieść bardzo prosta, z nutką empatii, miłości, lojalności i docenienia tych maluczkich. NPC, czyli Non Player Characters to przecież pewna metafora tła, na którym żyje każdy z nas. Tła składającego się z wielu osób niedostrzegalnych, aż nieoczekiwanie zaczną odgrywać zaskakująco istotną rolę w życiu innych. To kapitalne przenikanie się kinowych planów, podczas którego ten drugi awansuje i przechodzi do przodu. Niezwykle interesujący zabieg.

„Free Guy” czyli tak sobie mrugamy

„Free Guy” jest jednak nadal bardziej mrugnięciem okiem niż nauką, w znacznie większym stopniu czymś nie na serio niż śmiertelnie poważnym. I jednocześnie przy tej bezpretensjonalnej rozrywce nie gubi jednak całkiem interesujących zagadnień. Nie rżnie jedynie głupa na ekranie i nie tapla się w rozrywkowym kisielu. To film, który pokazuje jaka jest różnica między byciem zabawnym a bycie śmiesznym.
Potrafi przekuć na dobre nawet pewien manieryzm, w którym celuje zwłaszcza Taika Waititi – ten nowozelandzki reżyser od „Jojo Rabbit”, który tutaj gra Antwana, dystrybutora gry. Nawet ma on w sobie coś takiego, że wybacza mu się przesadę. Może to jego seplenienie, może teatralizacja gry, ale wpisuje się w świat, jaki tu widzimy. Ten świat cały czas mruga do nas okiem.

A ja odmruguję.

Moja ocena: 4+/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound