Ani „Prey”, ani żadna inna część filmowej sagi o Predatorze nigdy nie dorówna oryginałowi z Arnoldem Schwarzeneggerem z 1987 roku. Najnowsza wersja jednak jest bodaj jedną z najbardziej interesujących. Po pierwsze dlatego, że to prequel, co zawsze jest ciekawe. Po drugie dlatego, że naprzeciw bestii z Kosmosu stawia Indian.
„Prey”
reżyseria: Dan Trachtenberg
scenariusz: Patrick Aison
w rolach głównych: Amber Midhunter, Dakota Beavers, Stormee Kipp, Michelle Thrush, Dane DiLiegro
W pewnym sensie wydaje się to rozwiązaniem zrozumiałym. Oto przecież komandosi majora Schaefera (Arnold Schwarzenegger) spotykają monstrum właśnie wśród Indian w dżungli nieokreślonego kraju Ameryki Środkowej (żaden do końca nie pasuje choćby z merytorycznych powodów politycznych). A zatem tego stwora pierwsi poznali dawni mieszkańcy Ameryki. Świadczy o tym chociażby postać indiańskiego komandosa Billiego Sole.
Nie wiem czy Państwo kojarzą – kiedy w filmie z lat osiemdziesiątych Predator wciąż pozostaje niewidzialny, ale oddział marines już wie, że coś czai się w tym środkowoamerykańskim lesie, jeden z członków zespołu zaczyna się dziwnie zachowywać. Billie Sole zatrzymuje się, obnaża, naznacza ciało nożem jak robili jego indiańscy przodkowie. Mówi przy tym, że właśnie oni znali kiedyś podobną bestię, która porywała wojowników z plemienia.
Predator zatem związał się z Indianami najwcześniej oraz z ich mistycznym postrzeganiem świata przyrody.
Billiego Sole grał w 1987 roku aktor Sonny Landham – niedoszły gubernator Kentucky pochodzenia indiańskiego. Landham był pół-Czirokezem, pół-Seminolem, a do wielkiego kina Johna McTiernana trafił odzyskany z filmów pornograficznych. To przyczynek do rozważań nad całym „Predatorem”, który obsadę znalazł w najbardziej niezwykłych miejscach.
„Predator” czyli gdzie tu znaleźć człowieka słusznego wzrostu
Weźmy chociażby Kevina Petera Halla, który zagrał samego stwora (a także pilota śmigłowca, o czym mało kto wie). Jego John McTiernan znalazł w … kinie. Kiedyś był na jakimś pokazie, a Kevin Hall nosił przekąski. Reżyser spojrzał na niego, uniósł głowę wyżej, wyżej, wyżej, a ten człowiek nadal się nie kończył. Kevin Hall mierzył 220 cm wzrostu.
McTiernan był pod takim wrażeniem, że zaproponował mu rolę – niezwykłą, bo w szpetnym kostiumie i bez pokazania swojej twarzy (może dlatego Hall dostał rolę tego pilota). Wymienił przy tym chimeryczną gwiazdę z Belgii, gdyż pierwotnie Predatora miał zagrać Jean-Claude Van Damme.
W „Prey” do roli Predatora zatrudniono także człowieka bardzo wysokiego. To mierzący 206 cm wzrostu były koszykarz Dane DiLiegro, który po przeciętnej karierze w przeciętnych drużynach USA, Włoch i Izraela rzucił sport i postawił na aktorstwo. Zagrał chociażby w „The Quest” czy „Walking Dead”.
On jednak to jeszcze nic, bo wiadomo, że Predatora grać może tylko ktoś bardzo wysoki (skąd w ogóle pomysł z tym mikruskiem Van Dammem?!). Istotą „Prey” są aktorzy indiańscy.
„Prey” czyli Indianie w rolach głównych
Gdy oglądałem film dostępny na platformie Disney+ (próżno szukać go w kinach, a szkoda), zacząłem sobie przypominać najsłynniejsze indiańskie twarze aktorskie. Czirokez Wes Studi znany jako Geronimo, Magua czy kapitalnie wyglądający Paunis z „Tańczącego z Wilkami” ma już ponad 70 lat. Od czasów „Avatara” nie dostał dużej roli, ale cały czas gdzieś tam gra. Znakomity Graham Greene z plemienia Oneidów (Kopiący Ptak z „Tańczącego z Wilkami” i zabawny Joseph z „Mavericka”) też doszedł do siedemdziesiątki. Sonny Landham nie żyje od kilku lat, efektowny Apacz Raoul Trujillo, który tak wspaniale prezentował się jako majański wojownik Zero Wolf w „Apocalypto” jest już też na emeryturze, a co porabia Komancz Rudy Youngblood, który zagrał tam młodego Łapę Jaguara nawet nie wiem. Przepadł gdzieś.
Słowem, brakuje nowych Indian w światowym kinie. A przynajmniej w części Indian, gdyż w obecnym świecie wiele jest osób, które pochodzenie indiańskie mają tylko w jakimś tam procencie.
Dakota Beavers, który gra tu brata głównej bohaterki, wbrew imieniu nie jest Sjuksem. Jego indiańskie korzenie sięgają plemienia Pueblosów (dokładnie Tewa) z pogranicza amerykańsko-meksykańskiego – jednego z tych, którzy tworzyli w Ameryce Północnej namiastkę stałych osiedli. Jego indiańska krew wymieszała się z Irlandczykami i Szkotami.
Stormee Kipp o tej finezyjnej fryzurze z dwoma czubami to Indianin z plemienia Czarnych Stóp, podobnie jak grający wodza Julian Black Antelope. Niezwykle ważną postacią jest jednak Michelle Thrush, która wciela się tu w rolę matki. To znana indiańska aktywistka z Kanady i bojowniczka o prawa rdzennych mieszkańców Ameryki. Pochodzi z plemienia Cree.
Wreszcie główna bohaterka „Prey”, czyli Amber Midhunter, wcielająca się w postać młodej, zbuntowanej Komanczki Naru, która pragnie zostać pełnowartościową wojowniczką i łowczynią jak jej pobratymcy. Amber Midhunter jest w części potomkinią plemienia Sjuksów od strony ojca, a od strony matki – Azjatką (ma pochodzenie chińskie i tajskie). Płynąca w jej żyłach krew Sjuksów daje o sobie znać w tym filmie.
„Prey” czyli kobieta kontra testosteron
Amber Midhunter jest najbardziej wyrazistą i najciekawszą postacią „Prey”, przesuwając ten film nieoczekiwanie w stronę feministyczną. Jej Naru nie akceptuje narzuconych jej ról społecznych, co jest o tyle ciekawe, że Indianie kojarzą się nam głównie z mężczyznami w pióropuszach i barwach wojennych, dosiadających rącze konie, a rzadko myślimy o dawnych mieszkańcach Ameryki pod kątem kobiet. To na nich spoczywał ciężar utrzymania koczowniczej i wciąż przemieszczającej się za zwierzyną społeczności, od organizacji plemiennej aż po obrabianie upolowanej zdobyczy. Nieco widzieliśmy tego w „Tańczącym z Wilkami”, gdzie szczepem trzęsły Indianki, ale tutaj młoda Komanczka jest postacią innego rodzaju. Ona chce być jak mężczyźni. Podkreślam: nie mężczyzną, ale jak oni, to znaczy mieć te same prawa i ten sam szacunek. Aby go zdobyć, musi się popisać podczas łowów.
Wszyscy znamy charakterystykę Predatora – kosmicznego przybysza, który poluje na… myśliwych. Wyszukuje najbardziej niebezpiecznych łowców na różnych planetach, by uprawiać specyficzny sport – pojedynki z nimi. Aż do kuriozalnej przesady, jak hodowla ksenomorfów (drapieżników wszech czasów), by je potem łapać.
W Ameryce stwór może wybierać między pumami, wilkami, grizli a indiańskimi łowcami uzbrojonymi w łuki i toporki. Trafia bowiem do idealnego dla siebie świata koczowniczego ludu myśliwych i zbieraczy. Można by powiedzieć, el dorado!
„Prey” czyli Predator w pierwotnym świecie
A zatem mamy już na tym etapie kilka naprawdę świetnych pomysłów. Umieszczenie akcji w świecie Indian, z ich łowieckim światem pełnym wierzeń, myśliwskiej dumy, codziennej walki o przetrwanie – no przecież to samo w sobie się klei, niezależnie od motywy z Sonnym Landhamem z 1987 roku! Aczkolwiek musze przyznać, że podoba mi się to subtelne nawiązanie do oryginału – nie tylko do indiańskiego marines i jego lęku prze pierwotną siłą. Weźmy chociażby ową niewidzialność w oczach stwora, która wbrew temu, co sugeruje początek filmu, nie sprowadza się do błota jak u Schwarzeneggera.
Pewnie gdyby Predatora wysłać nie do 1719 roku, ale wcześniej, w czasy paleoIndian i megafauny plejstocenu Ameryki, miałby jeszcze większe używanie. Doszłyby smilodony (tygrysy szablozębne), gigantyczne niedźwiedzie krótkopyskie (największe lądowe drapieżniki Ameryki), potężne wilki straszliwe (Canis dirus), długonogie hieny Chasmaporthetes ossifragus, wreszcie lwy.
Lwy? Ano tak – w epoce plejstocenu Amerykę zamieszkiwał wymarły już gatunek Panthera atrox, który wyglądał niemal identycznie jak współczesne lwy afrykańskie, ale był od nich większy i szybciej biegał. Wtedy spotkanie lwa w Ameryce byłoby możliwe. Teraz to nonsens.
„Prey” czyli w Ameryce są jakieś lwy?
Jedno z tłumaczeń „Prey”, z którym zwrócili się do mnie zbulwersowani czytelnicy, mówi właśnie o lwie, na którego polują Indianie. Cóż, od 10 tysięcy lat to wykluczone, chodzi zapewne o pumę, która czasem nazywana jest lwem górskim. Jednakże warto pamiętać, że mimo swych rozmiarów, puma nie należy do wielkich kotów Pantherinae, więc ma epihyoideum. Co za tym idzie, nie może ryczeć. I konsultant zoologiczny wyłapałby to w 30 sekund.
Ten pierwotny świat Indian jest dobrym polem do popisu dla Predatora. Świat, który tętni przyrodniczą bezwzględnością i w którym to właśnie Komancze czują się jak ryby w wodzie. Nie mają potężnej broni jak marines Schwarzeneggera, a jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że to im można przyznać więcej szans w starciu z najeźdźcą. Mają tylko łuki i toporki, ale znają dobrze ten świat. Nie poruszają się w nim tak nieporadnie jak komandosi w dżungli. Są u siebie.
Dobrym pomysłem jest także postawienie na kobiecą bohaterkę, która doskonale neutralizuje ten testosteron kipiący od ponad 30 lat między Predatorem a mężczyznami, między męskim ego a polującym na nie zabójcą.
Udaną koncepcją jest sam prequel, bo zawsze spojrzenie na to, co było wcześniej wydaje się interesujące. Zwłaszcza dla fanów, którym mało tej historii. A ja jestem fanem „Predatora”.
Paradoksalnie także nie uważam, aby ten stwór – mniej efektowny niż w oryginale sprzed 35 lat – był jakąś bieda-wersją Predatora. Cofamy się o 300 lat, może zatem i stwór był wtedy mniej zaawansowany w rozwoju? Może też się zmienił.
Tu mamy rok 1719 i południe Wielkich Równin, które zamieszkuje wtedy plemię Komanczów. I to oni stykają się z zagrożeniem w postaci widocznego na niebie Grzmiącego Ptaka – statku kosmicznego czy obiektu pozaziemskiego, który pojawia się znienacka. Kto wie, może właśnie taki ciała niebieskie były podstawą mitów o Ptaku Gromie…
„Prey” u Komanczów. To się obroni
Oczywiście, że „Prey” można zrobić lepiej, zwłaszcza lepiej technicznie, biorąc pod uwagę fakt, że to franczyza użyta przez Disneya. Ten „Prey” jest niskobudżetowy, co widać chociażby po scenach z grizli czy wilkiem, ale mimo tego nie stawiałbym go w jednym szeregu z naprawdę kiepsko zrealizowanymi filami klasy B. „Prey” obroniłby się w kinie i broni się też na platformie filmowej.
Nie do końca rozumiem tego połączenia indiańskiego świata z pierwszymi białymi traperami nadciągającymi zza horyzontu o polujących na Predatora (no chyba, że chodzi o ten znany z „Predatora 2” pistolet z 1719 roku). Uważam ich tu za zbędnych, tzn. albo zostawiłbym potyczkę wyłącznie między Indianami i stworem, albo poszerzyłbym znaczenie białych. To nawet nie byłby zły pomysł, wszak zagrożenie ze strony kosmicznego zabójcy okazuje się niczym w porównaniu z zagrożeniem, jakie przynosi biały człowiek. Wymordowane i oskórowane bizony to kapitalny symbol – biali robią tak jak Predator, zabijają dla sportu, obdzierają ze skóry. A jednak są od niego znacznie groźniejsi dla Indian.
Moja ocena: 4/6
Radosław Nawrot