W gruncie rzeczy zamiast robić ten film, całość można było opędzić wpisem z Wikipedii na planszy. Takiej, jaka ma nam zastąpić kwintesencję tragedii na Broad Peak w 2013 roku. Jestem zdumiony, że w filmie o tak wysokich górach może być aż tak płasko.
„Broad Peak”
reżyseria: Leszek Dawid
scenariusz: Łukasz Ludkowski
w rolach głównych: Ireneusz Czop, Maja Ostaszewska, Łukasz Simlat, Piotr Głowacki, Tomasz Sapryk, Dawid Ogrodnik
Moja znajoma Ewa Kawiecka napisała, że długo nie wytrzymała, gdyż po dziewięciu minutach filmu mamy kłótnię himalaistów o to, kto ma iść na Broad Peak, co tylko pokazuje, że mamy do czynienia z ludźmi o wybujałym ego, którzy nie wiadomo w zasadzie po co tam idą. Ja dodam, że chciałem się dowiedzieć, po co i nadal nie wiem. A akurat w wypadku Broad Peak wydawało się to najprostsze do opowiedzenia.
Mamy bowiem do czynienia z wyprawą, czy też raczej dwoma wyprawami nadzwyczaj ze sobą korelującymi i układającymi się w jedną całość. Tak, w zasadzie należałoby powiedzieć, że układającymi się w opowieść iście filmową. Gotową do sfilmowania, pokazania.
Maciej Berbeka zimą 1988 roku bierze udział w zimowym ataku na K2. Nie udaje się, oczywiście, bo jak pamiętamy nikomu się to nie udało, łącznie z misternie konstruowanym planem Polskiego Himalaizmu Zimowego, aż w końcu w 2021 roku na szczyt weszli Szerpowie. Ci, co kiedyś nosili bagaże, teraz poskromili górę w swoim kraju jako pierwsi. Podaruję sobie to, że nie a marcu, na koniec zimy itd., ale w samym środku stycznia – to detal.
Zaraz do tego wrócimy.
„Broad Peak” czyli wielka pomyłka o kilkanaście metrów
Ani Maciej Berbeka, ani nikt z Polaków w 1988 roku nie wszedł na K2, ale za to zaatakował (po wspomnianej kłótni) pobliski szczyt Broad Peak. Też ośmiotysięcznik i też niezdobyty zimą (bo latem zdobyli go jako pierwsi Austriacy w 1957 roku). Ruszył tam z Aleksandrem Lwowem (w swoim tradycyjnym stylu zagrał go Piotr Głowacki), no i wszedł na wierzchołek, powyżej którego nic już nie ma. Po czym okazuje się, że wierzchołek był gdzie indziej. 17 metrów wyżej (godzina wspinaczki).
To być może największa pomyłka w dziejach himalaizmu, którą grany tu przez Ireneusza Czopa polski wspinacz nazywa „oszustwem”. Mówi o sobie, że żyć musiał z piętnem oszusta – nie za bardzo rozumiem dlaczego, skoro nikogo nie oszukał. Bo oszustwo jest zawsze umyślne, z zamiarem bezpośrednim. A jednak żył z takim przeświadczeniem przez ćwierć wieku.
W tym czasie porzucił plany zdobywania szczytów Himalajów i Karakorum, uspokoił się, zwolnił, zajął życiem nizinnym. Aż nadarza się okazja, bo zimą 2013 roku rusza kolejna wyprawa na Broad Peak – nadal niezdobyty. A jemu w końcu ta góra „się po prostu należy”.
Tę historię znamy chyba wszyscy, podobnie jak i przebieg wyprawy na Broad Peak z marca 2013 roku, który ludzie śledzili z zapartym tchem, martwiąc się, przeklikując, komentując, stając się ekspertami od wspinaczki w necie, następnie narodowo rozliczając narodową wyprawę i jej członków, którzy zeszli z góry.
Jedna z tych znaczących prób gremialnego uczestnictwa i gremialnego pręgierza. Gremialnego najlepszego znania się na wszystkim.
„Broad Peak” czyli życie z piętnem oszusta
W tej historii jest wiele niezwykle interesujących wątków, które nie dotyczą jedynie tego, kto kogo gdzie zostawił i czy mu było wolno. Chętnie obejrzałbym np. film o tym, dlaczego człowiek po 25 latach jednak decyduje się tam wrócić i dlaczego w obliczu pomyłki uważa się za oszustwa.
Zdaje się, że „Broad Peak” miało być właśnie o tym.
Jednakże wszystko, co dowiaduję się na temat motywacji Macieja Berbeki, to sceny jego samotnego rozmyślania, jedna scena rozmowy z dziennikarzem, która ma zdaje się opędzić wszelkie wątpliwości oraz enigmatyczne i dość absurdalne stwierdzenie „musimy dokończyć to, co zaczęliśmy”. Dlaczego jednak to konieczne i – co kluczowe – co w zasadzie zaczęli, tego nie wiem.
Sprawa pozostaje kwestią niemalże boską czy olimpijską, niedostępną śmiertelnikom w kinie czy przed telewizorem. Pozostaje kwestią „bo tak”, „bo można” czy też sprowadza się do tego irytującego zdania „na góry wchodzi się, bo są”.
„Broad Peak” czyli nic ci do tego na nizinie
Każdy może powiedzieć – nic ci do tego. Idą to idą, kłócą się to się kłócą, mają ego większe niż Himalaje to mają. Nie twoja rzecz.
Pewnie, że nie moja, jeżeli chodzi o same góry, jednakże nie jeżeli chodzi o kino. Gdy ktoś idzie w te góry i chce abyśmy widzieli w tym rodzaj mistycznego przeżycia, którego nizinny szczur i tak nie zrozumie, nie ma sprawy – niechaj tak będzie. Jeżeli jednak zaprasza się mnie do kina czy przed telewizor (bo „Broad Peak” jest zarówno w kinach, jak i na Netflixie – a to ważne, jako że plenery ma oczywiście piękne), to chyba po coś. Nie po to, abym stracił prawie dwie godziny na obserwowaniu rozterek i srogich min bohatera, ale aby miał szansę go zrozumieć.
Po prostu potrzebuję danych. Dzięki nim zdołał pojąć, dlaczego bohater coś robi, a dlaczego nie.
W „Broad Peak” natomiast mamy takie skróty myślowe, jakby twórcy tego filmu chcieli wejść na szczyt jak najszybciej, na skróty, bez tlenu i na wdechu. Jakby zapomnieli, co to cierpliwość. Mamy tu przyzwoicie rozbudowaną – choć i tak niedoskonałą – sekwencję ataku szczytowego w 1988 roku, później od biedy nakreślone dochodzenie do prawdy, po czym w zasadzie… film się kończy. A już zupełnym skandalem jest opędzlowanie zejścia w 2013 roku dwoma planszami.
Film to nie plansza.
Potrafię zrozumieć, że dla twórców „Broad Peak” ważniejsze było wejście na szczyt, ale w rzeczywistości się mylą. Znacznie bardziej interesujące jest z niego schodzenie i akurat historia Broad Peak doskonale to wykazuje. To kapitalna metafora życia jako takiego i czasów, w jakich żyjemy, w których bycie pierwszym, zdobywanie i łechtanie swego ego stało się wyznacznikiem wartości. Stało się chorobą.
„Broad Peak” czyli polski kult himalaizmu
W Polsce lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych panował kult himalaizmu. Ludzi wchodzących tak wysoko, tak szybko i tak bardzo jako pierwsi, uważało się za największych herosów, jakich Polska miała. Światowych, na największą skalę. Też tak na nich patrzyłem. Spoglądałem na zapełniające się rubryczki „pierwsze wejście zimowe” przy kolejnych szczytach, z owych mitycznym K2 zostawionym na chłodny deser. Jedna polska flaga przy drugiej. Szukałem polskich śladów nawet w tym hollywodzkim „K2” z 1991 roku czy ostatnim „Evereście”, szukałem powodów do dumy. Pomyślałem wtedy: „no tak, Polacy zaczęli się wspinać później niż inni, zatem wiele wejść na szczyty było już zajętych. Pozostały im wejścia zimowe – typowo polska konkurencja”.
I tak sobie żyłem w przeświadczeniu, że to niesamowite, bardziej niesamowite niż spacer w górach, trekking od schroniska do schroniska, gdy ciążący plecak walczy w głowie o uwagę z wizją naleśnika z jagodami na miejscu. Bo to już sport, a sport to wspaniała rywalizacja.
Pękło coś przy okazji K2 i Szerpów. Tego, jak zostali potraktowani, jak deprecjonowano ich wejście i wysiłek. Jak nagle okazało się, że nie o góry chodzi, ale o narcyzm.
Tym bardziej więc chciałbym pojąć, co pchnęło Macieja Berbekę do rezygnacji z tego, co dało mu zejście z gór w imię tego, by znowu tam wejść. Więcej niż prostackie „bo góry tam są”. Więcej niż czyste odtworzenie zdarzeń i notatka w Wikipedii, a do tego sprowadza się ten film.
Nic tu nie jest powiedziane i zrobione, łącznie z Mają Ostaszewską w roli żony Berbeki, która jako Penelopa mogła stać się tu języczkiem u wagi. A jest jedynie odprowadzającą na samolot. Nie ma relacji między 50-latkiem wyrównującym rachunki z górą (jakkolwiek dziwnie to brzmi) oraz o połowę młodszymi kolegami, którzy na szczyt chcą wbiec jak kozice i nie niosą takiego jak on bagażu. Bagażu doświadczeń. Adama Bieleckiego, Tomasza Kowalskiego i Artura Małka w zasadzie niemal tu nie ma, Nie ma tego, co szczególnie ciekawi – relacji czy też odnowienia relacji Macieja Berbeki z Krzysztofem Wielickim (nawiasem mówiąc, Łukasz Simlat tu świetny, wygląda jak on), całego tego procesu od zatajenia przed nim pomyłki w Karakorum aż po złożenie mu propozycji powrotu na Broad Peak po latach.
Nie ma wreszcie kompletnie tego życia z piętnem oszusta. Ani jednej sceny, która by to uzasadniała, może poza jednym pytaniem od syna. Niczego, co natarczywie pchałoby go do finału.
Zupełnie jakby wystarczyło pokazać górę, kilka zdjęć, o których zachwyceni recenzenci napiszą, że :zapierają dech”, pozwolić kilku aktorom wbić się w skafandry a następnie maski tych, co rozumieją lepiej i więcej. To ma zastąpić historię.
„Broad Peak” w gruncie rzeczy jest nie tylko notatką w Wikipedii, ale jest też pewnego rodzaju zlekceważeniem widza, któremu mówi to samo, co słyszałem o himalaizmie od lat: „I tak tego nie zrozumiesz”.
Moja ocena: 2+/6
Radosław Nawrot