Nie wydaje mi się, aby działała magia „Soku z żuka”. Od pierwszej części minęło przecież 36 lat, niewielu przedstawicieli młodego pokolenia w ogóle ten film widziało. Raczej działa magia Tima Burtona i jego kina. Nie wiem, dlaczego mu ulegam, ale ulegam. Po kontynuacji „Soku z żuka” nie wiem tego jeszcze bardziej.
„Beetlejuice Beetlejuice”
reżyseria: Tim Burton
scenariusz: Alfred Gough, Miles Millar
w rolach głównych: Michael Keaton, Winona Ryder, Jenna Ortega, Catherine O’Hara, Justin Theroux, Willem Dafoe, Monica Bellucci
Z tego samego powodu nie uważam, aby Tim Burton zrobił „skok na kasę”. Nie po 36 latach, w trakcie których – jak sam mówi – do nowego „Soku z żuka” musiał dojrzeć artystycznie. No tak, ale w tym czasie wiele się wydarzyło. Powstały tak kapitalne dzieła jak „Frankenweenie”, a zwłaszcza „Gnijąca panna młoda”. W tym kontekście sok już tak łatwo nie spłynie.
Bo przecież nie chciał Tim Burton nakręcić „Soku z żuka” tylko raz jeszcze, w ślad za nowymi pomysłami, których kiedyś nie zrealizował. Nie zrobił tego, takowych pomysłów tu nie ma. Wiele wątków i koncepcji się powtarza. Ciężar opowieści przesuwa się z młodej pary, która nie przeżyła wypadku (swoją drogą, co się dzieje z Geeną Davis?) w kierunku tych, którzy dawny dom duchów zamieszkali. Ale to nadal ta sama opowieść, z tymi samymi bohaterami, zwrotami i identycznym rusztowaniem trzymanym przez Michaela Keatona.
To ten sam świat żywych i zmarłych oraz ich wzajemne relacje, niezwykle humorystyczne i dalece wykraczające poza klasyczne rozumienie zaświatów. Może mniej jest tym razem owych burtonowskich odwróconych pojęć, dzięki którym w pierwszym „Soku z żuka” z 1988 roku mamy ogłoszenia typy „masz problem z żywymi? Dręczą cię?”.
Jakież to – nomen omen – życiowe. Któż ich nie ma…
„Beetlejuice Beetlejuice” czyli zaklęcie po raz drugi
Nie chciał też Tim Burton nakręcić „Beetlejuice” po nowemu, to znaczy nowocześniej i współcześniej. Przeciwnie, jak tylko mógł, nawiązał do pierwowzoru również pod względem technicznym. Niemal złożył mu hołd, kłaniając się przy tym przeszłości. Tak jakby uznawał kino dawnych czasów za wyjściowe i lepsze, za normalniejsze.
Widać to chyba najpełniej w scenach animacji, zwłaszcza poklatkowej. Widać to w obsadzie zaświatów, wreszcie w scenach z robakiem piaskowym, które są żywcem wyjęte z przeszłości. Tak jakby Tim Burton robił „Sok z żuka”, aby wykrzyczeć, że przecież już go kiedyś raz nakręcił. Jakby chciał zaprotestować przeciw ciągłym kontynuacjom, tłumaczącym kolejnym pokoleniom klasykę w taki sposób, że muszą ją stworzyć odtwórczo, na nowo. Zupełnie jakby owe pokolenia nie mogły obejrzeć, zrozumieć i strawić oryginału.
Jakby czasy zmieniały się teraz bardziej niż zmieniały się kiedyś.
Nie chcę przez to powiedzieć, że „Beetlujuice” i „Sok z żuka” to jest to samo. Nie, ale jest takie samo i to rozmyślnie. Bardziej widzę w tym prawdę, że pewne rzeczy się nie starzeją niż odcinanie kuponów od tego, co powstało lata temu. Nie da się ich odciąć, bo było to wtedy jeszcze czasy reglamentacji. Kartek na dobre kino, których dzisiaj już nie ma. Dzisiaj mało kto kojarzy dawny „Sok z żuka”, nawet jeśli go widział.
„Beetlejuice Beetlejuice” czyli za mało Moniki Bellucci
Zrobił więc Tim Burton z jednej strony kontynuację, w której mocno nawiązał do poprzedniego filmu (da się go obejrzeć bez znajomości poprzednika, tylko jaki jest sens go nie znać?), ale z drugiej – fiulm uparcie kroczący po starych tropach. Z tymi samymi zaświatami, administracją, biurokracją, humorem, zaklęciami i stylistyką.
A właśnie, stylistyka.
Nie wiem, jak wyobraża sobie swoją karierę Jenna Ortega, ale to już kolejna identyczna niemal rola. Po „Krzyku” i „Wednesday” gra ponownie dziewczynę obcującą z zaświatami, znowu z pociemniałymi oczami i w podobnej stylizacji. To jednak jeszcze pół biedy, gorzej że gra tak samo, raz jeszcze zblazowana i z pozjadanymi rozumami, co jest prostą drogą nie tylko do zaszufladkowania, ale do krainy bez talentu.
Tim Burton miał w zwyczaju obsadzać w filmach kobiety sobie najbliższe. Kiedyś była to Helena Bonham Carter, teraz – Monica Bellucci. Jej pojawienie się na ekranie to sprawa elektryzująca sama w sobie, zwłaszcza pojawienie się w wersji oszpeconej. Tym bardziej ubolewam, że została niewykorzystana, a jej zjawienie się jest epizodyczne i jałowe. Wielka szkoda.
Do neurotycznej bohaterki z problemami całą sobą pasuje Winona Ryder, chociaż takową już widzieliśmy chociażby w „Stranger Things”. Wygląda więc na to, że najlepiej w „Beetlejuice Beetlejuice” prezentuje się niezawodna Catherina O’Hara. Niosła część pierwszą, jeszcze bardziej niesie i drugą. Właśnie ona, z jej nowym emploi i niewymuszonym humorem.
Plus Willem Dafoe, no ale on jest w stanie zagrać cokolwiek i zrobi to dobrze. Jego postać nie jest niczym nowym, ale nadal robi wrażenie. Właśnie kogoś takiego – człowieka, który realizuje w zaświatach swe ambicje i to, czego nie zdołał zrealizować za życia – brakowało mi w części pierwszej.
Każdy z dwóch „Soków z żuka” to zabawa i tak pewnie należy go potraktować. Ale nie tylko. Walorem filmów Tima Burtona nigdy nie była głupawa beka ze śmierci i świata zmarłych – jeżeli już to w tym kontekście ze świata żywych, od którego zaświaty aż tak bardzo się nie różnią. Walorem był dystans pozwalający spojrzeć na śmierć z zupełnie innego kąta, użyć jej w nowym kulturowym kontekście, wreszcie rozbroić.
Zawsze lubiłem tę łączność między żywymi i umarłymi, między dwoma różnymi, a jakże podobnymi światami, którą pokazywał Tim Burton. I zawsze lubiłem jego kino. Ulegałem mu podczas dawnego „Soku z żuka” i ulegam mu teraz, chociaż za diabła nie wiem, dlaczego. Ten „Beetlejuice” nie jest już tego wart.
Radosław Nawrot