Zabawa w podróże między światami równoległymi daje scenarzystom nieograniczone możliwości uruchamiania wyobraźni. Jest jednocześnie niezwykle ryzykowna, bo widz może się w nich pogubić wraz z całą fabułą. Tutaj o pogubieniu się nie ma mowy, ten Dr Strange jest niezwykle przejrzysty, a w przejrzystości tej nawet zdystansowany i zabawny. Minusem jest to, że potęga krocząca za tym pomysłem nie została do końca wykorzystana.
Umieszczenie akcji tego slashera w 1979 roku nie jest przypadkowe. Nawiązuje on do lat siedemdziesiątych jako do złotej epoki horroru i thrillera, ale także jako do złotej epoki soft porno, w której próbowano wyprać ten gatunek i wprowadzić do kin. Było minęło. Ti West usiłuje sprzedać w staroświeckim opakowaniu coś, w czym w zasadzie niczego nowego nie ma.
Dwuznacznie moralny bohater tego typu jak Morbius mógłby być postacią wykraczającą znacznie poza komiks, poza superbohaterskie opowieści. To postać niemal archetypiczna, zwłaszcza że Morbius kładzie na szali swe życie i tożsamość nie w pogoni jedynie za pychą, sławą, nauką i zaspokajaniem ciekawości. On przecież walczy o przetrwanie. Dlaczego więc wszystko poszło tutaj tak źle?
Przychodzi taki moment, gdy nie chce się już po raz któryś zakładać maski, peleryny i ponownie przeżywać tej samej historii z Pingwinami, Jokerami, Batmanami i Kobietami-Kotami. Opowieść o człowieku-nietoperzu to kamień milowy współczesnej popkultury, niezwykle pojemny mit, ale ileż można! Matt Reeves udowadnia, że w zasadzie w nieskończoność, jak w wypadku mitów greckich.
Bardziej niż sentymentalną opowieść o dzieciństwie widzę w „Belfaście” sentymentalną opowieść o więzi, której nie rozrywa nawet tułaczka, chociaż zapewne jedna z drugą się łączą. Kenneth Branagh – jeden z tych irlandzkich tułaczy – zrobił film o świecie, który zapamiętał i który rozpada się wciąż i wciąż, nieuchronnie. Kręcąc o tym, co zna i pamięta, stworzył dzieło przebijające wszelkie jego próby interpretacyjne, chociażby adaptacje Agathy Christie.
Wychodzę z założenia, że film nie jest grą przeniesioną jedynie na większy ekran, ale osobnym i doskonalszym bytem, którego podstawą jest połączenie fabuły z grą aktorską, sferą wizualną i zdjęciami. „Uncharted” zrównuje film z grą – to jest niemal to samo, z całym ubóstwem fabuł z Playstation.
Dla tej fabuły według książki Williama Greshama mistrz Guillermo del Toro zrezygnował z wprowadzenia do swego świata fantazji poczwar i potworów, rysowanych jego charakterystyczną kreską à la Zdzislaw Beksiński. W zamian postawił na ludzkie potwory.
Agatha Christie jest ekranizowana często i chętnie, także dlatego że jej kryminały, osadzone w epoce blichtru i szyku, dają ogromne pole do organizacyjnego i wizualnego popisu. Żadna ekranizacja nie dała jednak w pełni tego, co niosą za sobą książki – możliwości samodzielnego rozwiązania zagadki.
Roland Emmerich po prostu pozostaje sobą. Nadal potrafi zrobić wielkie widowisko, w którym dochodzi niemal do zagłady całej planety, ale ludzie dobrej woli potrafią powstrzymać nawet nieuchronne siły kosmiczne. Sęk w tym, że pomysły się kończą. Po wyeksploatowaniu komet, meteorów, kosmitów, przesunięć biegunów Ziemi, katastrof klimatycznych zostało naprawdę niewiele. Zostały absurdy.
Czarno-biały film Mike’a Millsa ma dość prosty przekaz: przestaliśmy się słuchać, w tym przestaliśmy słuchać dzieci. A to one rysują wizję świata szczerego, której to szczerości zaczyna brakować, gdy dzieckiem być się przestaje.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy