NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Znachor” czyli wysoki sądzie, to wciąż jest profesor Rafał Wilczur

Podziwiam odwagę twórców nowego „Znachora”. To jednak nie jest to samo, co nakręcenie nowego „Pana Samochodzika”. To zamach na wielką telewizyjną świętość Polaków, towarzyszącą im nieskończenie wiele razy podczas świątecznego oglądania, zwłaszcza 1 listopada. Pociągnąć za sobą cały ten bagaż bez liczenia na amnezję widza to duża rzecz. Tym bardziej cieszę się, że się udało. Dostaliśmy nie tylko nowego „Znachora”, ale wraz z nim – nową ekranową wartość. Wartość zaskakująco mocno dodaną.

„Znachor”

reżyseria: Michał Gazda
scenariusz: Marcin Baczyński, Mariusz Kuczewski
w rolach głównych: Leszek Lichota, Maria Kowalska, Anna Szymańczyk, Ignacy Liss, Mirosław Haniszewski, Izabela Kuna, Mikołaj Grabowski, Artur Barciś


Mój przyjaciel Grzegorz Hałasik nauczył mnie ze „Znachora” robić rytuał. Zawsze oglądam go 1 listopada i tylko wtedy, za to corocznie. Inni widzowie do sceny „Wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur” oraz do „Rzuć kule” zasiadają częściej. To telewizyjny mit, kulturowy fundament, rytualna msza społeczna. Nigdy nie miałbym odwagi, aby się z nią zmierzyć nową wersją.

„Znachor”

Na szczęście Michał Gazda („Świadek koronny”, „Wataha”) taką odwagę miał. Na szczęście, bowiem lęk, że powstaje nowy „Znachor” i – nie waham się przyznać – także początkowy pobłażliwy uśmieszek, że z czym do ludzi i że powodzenia, filmowy samobójco – zastąpiła radość, że taki film powstał.

„Znachor” z 1937 roku z wielkimi aktorami Kazimierzem Junoszą-Stępowskim (jako profesor Wilczur i Antoni Kosiba) oraz Elżbietą Barszczewską (jako Marysia) był kolosem swojej epoki. „Znachor” z 1981 roku z Jerzym Bińczyckim i Anną Dymną był kolosem kolejnej. Nie wiem czy ten „Znachor” takim kolosem będzie, chociaż widzę, że w ogromnym stopniu wzmógł zainteresowanie tą opowieścią, tym mitem niemalże, by nie powiedzieć baśnią, ale jest to film na miarę czasów współczesnych.

„Znachor” czyli „to jest profesor Rafał Wilczur” a współczesność

Czasów, do których już nie przystawał „Znachor” Jerzego Hoffmana. Możecie Państwo na mnie naskoczyć, ale istotą tak chętnego oglądania tego filmu była jego uniwersalność, baśniowość, wyrazistość i pewien kod kulturowy, a przede wszystkim przyzwyczajenie, ale już nie współczesność.

Gdy mówię „współczesność”, nie mam wcale na myśli przeniesienia opowieści o znachorze Antonim Kosibie w czasy obecne. To niemożliwe, to nie miałoby sensu, odarłoby go z tego, co w nim najbardziej spektakularne, chociażby z mezaliansu. Współczesność rozumiem jako sposób nakręcenia, prowadzenia wątków i budowy opowieści.

I szczerze przyznam, że dopiero Michał Gazda uświadomił mi, że „Znachor” wymaga odświeżenia.

„Znachor”

To ciężki bój z widzem, który ma swoje przyzwyczajenia. Zna sceny na pamięć. Gdy Piotr Fronczewski wychodzi przed wszystkich i mówi: „Wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”, nikt nie waży się sięgnąć po pilota, bo to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy happy end w dziejach polskiego kina i polskiej literatury.

Myślę, że Michał Gazda dobrze o tym wiedział, że kopiowanie filmu z 1981 roku nie ma najmniejszego sensu. Przy czym o tym samym wiedzieli chociażby twórcy „Pana Samochodzika i templariuszy” i chociaż mieli pomysł na nową wersję, to film położyli.

To jednak kwestia talentu realizacyjnego. W „Znachorze” z 2023 roku wiele się bowiem udało.

„Znachor” czyli z tej opowieści da się jeszcze tak wiele wycisnąć

Udał się scenariusz, który pokazał nam, że ze znanej (delikatnie mówiąc) historii da się wycisnąć jeszcze wiele nowego. Tak wiele, że znając „Znachora” na pamięć, łapałem się na tym, że jestem teraz ciekaw, co wydarzy się dalej. Znamienne. Zaskakujące dla mnie. Wciągające. Intrygujące, by nie powiedzieć podniecające zjawisko.

Scenariusz, który pominął wiele aspektów dawnej wersji (i nie zdziwię się, gdy część widzów będzie tym zawiedziona, ale to zabieg konieczny), ale w zamian dał nowe. I to jest cenne. Nie mam na myśli tylko nowych rozwiązań scenariuszowych i sytuacyjnych, ale wręcz wyjścia sensowniejsze i bardziej trzymające się podłoża niż w wersjach dotychczasowych.

„Znachor”

Sytuacja, w której profesor Wilczur zostaje pobity i traci pamięć to jeden z przykładów – tu rozwiązana inaczej, kto wie czy nie lepiej. Ciekawiej. Sama walka z amnezją, przypominanie sobie pewnych slajdów z przeszłości – jak pamiętamy, Jerzy Bińczycki zagrał jedną scenę, w którym po spotkaniu z Marysią nie mógł zasnąć, targany wrzutkami niepamięci i pamięci. Tutaj wygląda to inaczej, kto wie czy nie bardziej wiarygodnie.

Rzecz jasna, absolutnym kluczem „Znachora” jest scena w sądzie. Creme de la crème, gwóźdź programu. Nie można jej pominąć, ale można rozegrać ją inaczej. I tak jest w tym wypadku. W nowym „Znachorze” następca profesora Wilczura, lekarz Jerzy Dobraniecki staje się postacią znacznie głębszą i ważniejszą, co uświadomiło mi, że w poprzednim „Znachorze” Piotr Fronczewski służył wyłącznie do wygłoszenia na koniec opinii biegłego i swej słynnej kwestii. Jakim cudem przez tak długi czas nie poznawał przyjaciela?

„Znachor” czyli Marysia już nie taka sierotka

Cieszę się, że Michał Gazda miał podobne przemyślenia. I że także nieco zadławił go ów mezalians hrabiego Czyńskiego z Marysią, który u Jerzego Hoffmana na kilometr trąci „Trędowatą”. Tu jest inaczej, tutaj relacja dwojga młodych ludzi staje się pełniejsze, bardziej krwista, a Marysia nie sprowadza się do teatralnych uniesień – tak pięknych, jak jaskrawych.

To po prostu zupełnie inna Marysia niż Anna Dymna. Dla mnie – mimo wszystko, ciekawsza.

„Znachor”

I chociaż młodzi aktorzy (Maria Kowalska, a zwłaszcza Ignacy Liss) wyraźnie odstają od ekranowych wyg, to i tak grają całkiem nieźle. Marysia Marii Kowalskiej nie ma się tylko rozbić w wypadku i przeżyć, być osobą, dla której reszta się poświęci. Jest postacią w pełnym tego słowa znaczeniu. Toczącą walkę rozumu z sercem, racjonalnego myślenia z żarem. Potrafi powiedzieć do hrabiego: „Ale z ciebie model!”

Nawet państwo hrabiostwo, które w dawnym „Znachorze” jest w zasadzie jedynie zdjęte z portretu nad kominkiem, tutaj ma znacznie większą rolę do odegrania. Nie tylko Izabela Kuna, która zachowała postać wyzutej z empatii hrabiny, wypranej być może z owych uczuć przez rygor, zasady i własne życiowe wybory, w jakie została wplątana. Musi taka być, bo taka jej filmowa rola, a jednak jej hrabina Czyńska dodaje do filmu więcej niż poprzedniczka. Mało tego, więcej dodaj i hrabia Czyński (w tej roli odkurzony Mikołaj Grabowski), któremu dano rolę niemal milczącego Dulskiego, a jednak nie do końca.

To jest właśnie wydobycie z tła tego, co pominął czy musiał pominąć Jerzy Hoffman. Kosztem czego innego, rzecz jasna, bo kołderka nie jest w stanie w takiej sytuacji zakryć nawet dobrze złożonych i zrośniętych nóg, skoro przysłonić ma również zoperowaną głowę.

„Znachor”

„Znachor” czyli bilans zysków i strat liczony w scenach

Michał Gazda odważnie odrzucił kilka ważnych dla „Znachora” postaci i – co najistotniejsze – scen. Nie kopiował ich, gdy nie musiał. Mądrze uznał, że na tym polegnie, bo ludzie i tak wrócą do poprzednich. Nie nakręcił kopii, nakręcił coś nowego, z całym bilansem zysków i strat.

Przy czym dla mnie zyski owe straty przekraczają w stopniu znacznym.

Nie płaczę zatem – nawet dosłownie – po tym, co stanowi o starym „Znachorze”. Rozkoszuję się nową opowieścią, nowymi wątkami czy też starymi wątkami w nowej odsłonie, wreszcie nowymi scenami.

„Znachor” to jednak przedstawienie, zatem zestaw scen. To sceny biją po oczach, po sercu, wyciskają łzy i są magnesem przykuwającym do telewizora. Tutaj takich scen odnajduję całkiem sporo. Począwszy od kapitalnej wręcz sceny otwierającej ten film (matko, co za majsterszyk!) przez wspaniałą scenę na pokazie kina objazdowego z Hanką Ordonówną, kiedy to znamy już wszystkich bohaterów i możemy prześledzić tę wspaniałą wymianę spojrzeń, aż po wiele scen drobniejszych. Dodajmy do tego każdą scenę między Antonim Kosibą o wspaniałą, doprawdy, Zośką, wykreowaną przez prawdziwe odkrycie tego filmu – Annę Szymańczyk. Aktorka dotąd z tła wjechała na ekran z całą mocą, by dodać do ogólnie znanego dzieła coś czy kogoś, czego być może mu naprawdę brakowało. Wiejskiej kobiety niezwykle wyrazistej, z energią, poczuciem humoru, uczuciami, pragnieniami, wykraczającą daleko poza stereotypy i z tak ważną dla tego filmu rolą.

I to kapitalne nawiązanie do „Misia” – perełeczka!

„Znachor”

Wkracza podobnie jak sam Leszek Lichota, którego świetny występ w tym filmie (nie zazdroszczę mu mierzenia się z Kazimierzem Junoszą-Stępowskim i Jerzym Bińczyckim, takimi legendami) jest w zasadzie wielkim wrzutem sumienia ukrytym za pytaniem, dlaczego tego aktora do tej pory wykorzystywano w filmach tak mało?

Jego Antoni Kosiba to postać inna niż Kosiba Jerzego Bińczyckiego, tylko pozornie podobny. To człowiek elektryzujący nie tylko oceanem swej dobroci i skrywanym talentem lekarskim, ale podniecający całą wieś. Działający na nią magnetycznie. To człowiek wielopoziomowy.

„Znachor” czyli 15 lat amnezji profesora Wilczura

Piotr Rogucki w krótkich, ale znaczących rolach policjanta. Ewa Szykulska jako znachorka (co za kapitalny epizod), postać Stasia czy żydowska austeria, w którą zamieniła się pasmanteria Marysi – to są wszystko drobiazgi, które dodają filmowi pieprzu. Dodają mu go także pewne subtelności, jak chociażby odczytany podczas rozprawy cytat o ciemnocie z… samego profesora Rafała Wilczura. Cytat, który jakże potężną przeszedł weryfikację. Wreszcie powrót Artura Barcisia, tym razem w innej roli.

Mało tego, Michał Gazda zdecydował się zmierzyć nawet z owymi 15 latami amnezji profesora Wilczura, które tak trudno wpasować w raptem 20 lat międzywojnia. Ustawił datę początkową i końcową, zamieniając przy tym Kresy i zacofane jednak wsie (co uzasadniało wiarę w znachorstwo i pewne utarte, honorowe obyczaje) na tereny Mazowsza (Ziemia Radomska, Puszcza Kozienicka).

„Znachor”

Nie każdy wie, że to także powrót do korzeni. Tadeusz Dołęga-Mostowicz w 1936 roku przebywał właśnie w Radotkach pod Radomiem, gdzie we młynie spotkał miejscowego znachora nazwiskiem bodajże Różycki. Skojarzył to ze słynnym procesem doktora Dolaniego (on porzucił praktykę lekarską na rzecz znachorstwa za sprawą… wyższych zysków), skojarzył to także z pewną nocą z 1927 roku, gdy za krytyczny felieton pisarza wobec jedynie słusznej wtedy władzy został Dołęga-Mostowicz uprowadzony, pobity i porzucony w lesie z urazem głowy, i tak powstał „Znachor”. Dołęga przeniósł akcję na Kresy, Michał Gazda przywrócił ją Ziemi Radomskiej.

Zamachnął się na fundament polskiej kultury i stworzył coś, co ją wzbogaciło. Wykorzystał ów fundament do tego, do czego powinien być właśnie wykorzystywany – nie tylko do rytuałów i oddawania mu czci, ale tworzenia nowych treści i nowej jakości.

Moja ocena: 5/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound