NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Fabelmanowie” czyli kamera to najwrażliwszy członek rodziny

Zrobiło mi się bardzo smutno. Pomyślałem bowiem podczas oglądania „Fabelmanów”, że to wygląda jak pożegnanie Stevena Spielberga. Człowieka, który mnie ukształtował jako widza, a może w sporej mierze także jako człowieka.

„Fabelmanowie” (The Fabelmans)

reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Tony Kushner, Steven Spielberg
w rolach głównych: Gabriel LaBelle, Mateo Zoryan, Michelle Williams, Paul Deno, Seth Rogen, Keeley Karsten


Oby tak nie było, bo gdy mnie ktoś zapytałby np. w jakimś teleturnieju typu „Familiada” o reżysera filmowego, w pierwszym odruchu odpowiem „Steven Spielberg”. Nie wiem, czy byłaby to najlepiej punktowana odpowiedź, ale dla mnie to niemal równoznaczne.

„Fabelmanowie”

To kwestia tego, co kogo kształtowało w dzieciństwie, a Steven Spielberg na mój gust filmowy miał ogromny wpływ. Sposób doboru tematów, sposób opowiadania historii i narracji, konstruowanie scen i system przyczynowo-wynikowy jaki znalazłem u niego to kanon.

Dorastałem z nim i jego kinem. Jako dziecko oglądałem „E.T.”, jako żądny przygód chłopak marzyłem o Indianie Jones, u niego po raz pierwszy zobaczyłem poruszające się dinozaury, co wywołało u mnie w kinie taką reakcję jak u doktor Hunt. On stworzył u mnie najbardziej fundamentalne skojarzenia z wojną, z Holokaustem, z rozwojem i cyfryzacją ludzkości, gdy zebrał całą kształtującą nas popkulturę w jednym wielkim „Player One”.

W zasadzie każdy jego film jest tego rodzaju, że mogę go oglądać wciąż i wciąż, począwszy od „Szczęk” a skończywszy na „Czwartej władzy”. Czy też może właśnie „Fabelmanów”.

„Fabelmanowie”

O ile bałem się na „Szczękach”, drżałem na „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia”, jako dziecko niepokoiłem się na „E.T.”, a „Park Jurajski” budził we mnie dreszcze, to chyba żaden film Spielberga nie przeraził mnie tak jak ten ostatni. Zrozumiałem bowiem, że to jego testament. I nawet jeśli przesadzam, a Steven Spielberg nakręci jeszcze wiele dzieł (w końcu ma dopiero 76 lat), to jednak z całą mocą podczas oglądania „Fabelmanów” uderzyła mnie myśl, że nadejdzie dzień, w którym nie będzie już Spielberga i jego filmów.

A takiego świata nie znam.

„Fabelmanowie” czyli opowiedzmy ludziom bajkę

Może więc się mylę, może to nie jest pożegnanie i testament, ale jedynie wyznanie miłosne – bo akurat co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Nie jest to jednak tak typowa dla współczesnych czasów miłość do własnego odbicia w lustrze i autobiograficzna historia o swoich sukcesach. Spielberg w „Fabelmanach” opowiada o tym, o czym ja mógłbym opowiedzieć w stosunku do niego – o tym mianowicie, co go kształtowało. A uczucie, które wyznaje jest miłością do kina.

„Fabelman” znaczy po polsku „bajkopisarz” albo „człowiek-bajka”, co jest o tyle znamienne, że mamy tu zderzenie rzeczywistości z tym, jak przenosi się ona na ekran. Oczywiście, że to film biograficzny – w zasadzie życie samego Stevena Spielberga jest tu przeniesione niemal 1:1. Film z przewracającym się pociągiem, 40-minutowy film wojenny, zatytułowany „Escape to Nowhere”, prześladowania antysemickie – to są wszystko elementy z jego biografii, które sam postanowił sfilmować. Nie narcystycznie jednak, ale poznawczo. Oto bowiem twórca staje się nim dlatego, że coś się w jego życiu wydarzyło.

„Fabelmanowie”

„Fabelmanowie” czyli przepis na twórczość, przepis na kino

Dla Spielberga musiało być trudne zmierzenie się z wydarzeniami własnego życia, z których nie wszystkie były radosne i wesołe. Wiele z nich wyryło się traumą, ale to, co mnie urzekło w filmie Spielberga, to próba zrozumienia w zasadzie każdego, kto przewinął się przez jego życie. Czy wyrządził my krzywdę (świadomą czy nieuświadomioną), czy skierował na jakieś tory, dostaje swoje miejsce i swoją rolę, którą odegrał. Tak, aby całość układała się w taki sposób, w jaki zazwyczaj układa się w filmach Spielberga.

To jak książka kucharska czy instrukcja obsługi, z której dowiadujemy się, z czego powstaje produkt końcowy. Produkt, którym jest filmografia Stevena Spielberga. Odrobina tego, nieco więcej czegoś innego, mama, tata, rodzeństwo, wujek, antysemiccy koledzy w szkole, lęki i niepokoje, uczucia i pasje – zmieszać, zmiksować, podawać po wystudzeniu.

„Fabelmanowie”

Spielbergowska relacja z kinem okazuje się związkiem niemal rodzinnym, głęboko uczuciowym i tak samo ważnym jak z matką, ojcem, siostrą. Ona jest odpowiedzią na to, co go spotkało czy też raczej właśnie tym, co napotkał. Miałem chwilami wrażenie, że kino zasiada tu przy stole, bierze udział w kłótniach i bójkach, dotrzymuje tajemnic i płacze tak samo, jak każdy inny członek rodziny. Jest obecne, ważne i ludzkie, niemal namacalne.

„Fabelmanowie” czyli kino jest najważniejszą ze sztuk

Jest także okrutne i chyba to ujęło mnie najbardziej. To wszak film i przeglądanie kadrów z nagrań rodzinnych imprez sprawia, że odkrywa się największe tajemnice. To one zmieniają świat raz na zawsze, demaskują i obnażają, wręcz pokazują to, czego na co dzień się nie widzi. Sceny, w których bohater Sammy odkrywa coś na taśmie co unikalne – oto kino staje się czulsze, wrażliwsze i bardziej spostrzegawcze niż ktokolwiek z ludzi.

„Fabelmanowie”

Z kolei wujek Boris widzi w nim to, co widzi świadomy twórca w sztuce – poświęcenie. Sztuka jest zaborcza, nie znosi kompromisów i nie pozwala iść na skróty. Wymaga absolutnej lojalności i postawienia ją ponad wszystko, ponad codzienność i doczesność, ale w zamian oferuje nieśmiertelność. Steven Spielberg tymi scenami z wujkiem Borisem jakby się nieco usprawiedliwiał, że zaniedbał i zlekceważył to, co sztuką nie jest. W zasadzie w jakimś sensie oddał kinu swoje życie, oddał swój czas i uwagę.

I co my teraz z tym zrobimy? Zachowamy jego nieśmiertelność, do cenimy wartość poświęcenia i język, którym kino jest?

„Fabelmanowie” czyli gdzie jest horyzont?

Wszak o tym języku mówi John Ford, puentujący całą te opowieść twórca „Gron gniewu” i wielu innych kultowych filmów. Puentujący tak, jak puentuje film reżyser, ustalający co w nim wartościowe i warte wyeksponowania. Wartościowe jest to, co jest gdzie indziej niż zazwyczaj – zdaje się mówić Ford w scenie z horyzontem, jakby chciał powiedzieć, że w sztafecie artystycznej ważne są inspiracje, ale jeszcze ważniejszy jest własny punkt widzenia. Życie ma bowiem wpływ na sztukę, ale nią nie jest. Zawsze powinno mieć przesunięty horyzont, przestawiony punkt widzenia, gdyż inaczej nie będzie ciekawe. Pozostanie życiem, a nie czymś znacznie więcej.

„Fabelmanowie”

O tym wszak mówi szkolny prześladowca Sammy’ego (w tej roli Sam Rechner), który nie może poznać siebie na ekranie. I nie wie, czy to go upokarza, czy przeciwnie.

Steven Spielberg widzi w danej mu do rąk kamerze wielki dar i szansę na nieśmiertelność, ale widzi w niej także ryzyko. Kamera potrafi zmienić rzeczywistość, pokazać ją od zupełnie innej strony, wręcz zakłamać i wygiąć. Ma taką moc, bo taka też jego rola. Być twórcą filmową to znaczy mieć w jakimś sensie władzę nad rzeczywistością. To znaczy kształtować innych ludzi,

Moja ocena: 4+/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound