NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Duchy w Wenecji” czyli Agatha Christe wywołana z zaświatów

Ekranizacje kryminałów Agathy Christie wychodzą Kennethowi Branaghowi tak sobie. Średnią tę zawyża wizualna warstwa filmów – w wypadku „Morderstwa w Orient Expressie” i „Śmierci na Nilu” była wręcz oszałamiająca. Tu też taka jest, ale tym razem Kenneth Branagh do zastanych kryminalnych ram dodał zupełnie nowe wnętrze. Własną fabułę. To trochę zakrawa na karkołomne stawanie z Agathą Christie z konkury.

„Duchy w Wenecji” (A Haunting in Venice)

reżyseria: Kenneth Branagh
scenariusz: Michael Green
w rolach głównych: Kenneth Branagh, Kelly Reilly, Tina Fey, Michelle Yeoh, Jude Hill, Jamie Dornan


Jest to o tyle obrazoburcze, co intrygujące, bo pozwala z niemal tej samej historii stworzyć zupełnie inne, alternatywne opowieści. Z tych samych bohaterów i okoliczności zbudować dwa odmienne kryminały. Pytanie, czy ma to sens jest pytaniem otwartym, niemniej Kenneth Branagh w swych interpretacjach Agathy Christie poszedł dalej niż kiedykolwiek dotąd. Zbudował wciąż jeszcze kryminał, ale z elementami horroru.

„Duchy w Wenecji”

Z elementami, dodajmy, bo żadnym horrorem ten film przecież nie jest. Cała opowieść sprowadza się właśnie do wezwania do weneckiego pałacu detektywa, który ma odrzeć wszystkie zdarzenia z nadprzyrodzonej otoczki, a zatem wysadzić w powietrze pomysł, by był to horror.

To zadanie dla Herkulesa Poirot, którego – jak pamiętamy – Kenneth Branagh gra osobiście.

W przeciwieństwie do dwóch poprzednich ekranizacji tym razem Irlandczyk poszedł w zupełnie inną stronę fabularną. Nie mam na myśli nawet tych elementów kina grozy, chociaż istotnie jego „Duchy w Wenecji” bardziej przypominają „Frankensteina” niż poprzednie filmy na bazie Agathy Christie. Umówmy się jednak, że Kenneth Branagh dość umiejętnie wyczuł, że posługiwanie się grozą, aurą niewyjaśnionej (do czasu) tajemniczości czy też elementami paranormalnymi w roli gry pozorów to nierozłączny element jej książek. I w związku z tym poszedł dalej tym tropem.

„Duchy w Wenecji” czyli Agatha Christie na nowo

„Duchy w Wenecji” to film, który jest bardzo luźną ekranizacją „Wigilii Wszystkich Świętych”. Tak luźną, że zgadzają się w zasadzie jedynie Wenecja i główni bohaterowie, chociaż i tak nie wszyscy. O ile mnie pamięć nie myli, medium zagrane tu przez Michelle Yeoh jest nowym trzonem opowieści. Całą fabułą, intryga, wyjaśnienie zagadki są nowe. Zbudowane od zera.

„Duchy w Wenecji”

Podoba mi się to z wielu powodów. Po pierwsze, pozwala to na tej samej bazie stworzyć nową opowieść w tym sensie, że pokazuje co byłoby gdybyśmy zebrali karty, potasowali i rozdali ponownie. To niczym gra w „Detektywa”, rodzaj umysłowej zabawy w odwrócenie ról.

Kenneth Branagh jakby wiedział, że wierna adaptacja dzieła Agathy Christie mija się z celem. Zapewne wielu, w tym wszyscy oczytani, ją znają. O wiele bardziej interesujące jest zbudowanie czegoś zupełnie nowego na tej bazie.

„Duchy w Wenecji” czyli mniejsza o to, kto zabił

Po drugie, ta forma wskazuje na tezę niezwykle mi bliską, iż rozwiązanie zagadki w kryminale jest sprawą absolutnie wtórną. Czytanie kryminału, by się dowiedzieć, kto zabił to zabawa raczej dla dzieci w piaskownicy. Mnie bliższe jest twierdzenie, że liczy się to, co do rozwiązania prowadzi, w tym język, narracja, budowa bohaterów, fałszywe tropy i dedukcja. Ostateczne rozwiązanie jest tak nieistotne w tym kontekście, że w zasadzie mordercą może być każdy – jakie to ma właściwie znaczenie? I Kenneth Branagh pokazuje, że gdy odpowiednio tasujemy karty, to w istocie ostateczna wersja rozwiązania przestaje być klu. Zresztą literatura nie jest kwestią puenty, nie jest nawet do końca kwestią fabularną. Ona jest przede wszystkim kwestią języka i narracji.

„Duchy w Wenecji”

Wziął zatem ramy książkowe, bohaterów, Wenecję, która idealnie pasuje tak do romansów, jak i kryminałów oraz dzieł grozy. Nałożył maski, przybladło światło, a w mrocznym pałacu na wodzie zaczęły się dziać rzeczy przedziwne nie tylko z powodu szalejącego sztormu i fal rozbijających się o mury. Intryga przypływa do weneckiego pałacu na gondoli, jest mroczna i wciągająca z samego założenia i miejsca, w którym rzecz się odbywa.

„Duchy w Wenecji” czyli wizualna gratka

„Duchy w Wenecji” są więc ponownie wizualnym majstersztykiem, przy czym w zupełnie innym teraz kontekście niż „Morderstwo w Orient Expressie” czy „Śmierć na Nilu”. To majsterszyk mroczny, pod płaszczem, kapturem, maską, za zamkniętymi drzwiami i w blasku lichtarzy. Powrót do korzeni, gdy dawne mury straszą same i w których setki lat temu powstawały pierwsze opowieści grozy.

„Duchy w Wenecji”

Nie uważam przy tym, aby było to poprawianie Agathy Christie. Ot, to dozwolona wariacja na temat jej kryminału, ani lepsza, ani gorsza. Momentami bardziej ostentacyjna, bo przecież jeżeli chociażby twórca wprowadza do opowieści dziecko, które nie odgrywa drugoplanowej roli, to robi to po coś. Cel jest oczywisty, prawda?

Mrok otaczający ten film niejedno ma imię. I Agatha Christie, i Kenneth Branagh wprowadzają tu postać, która stanowi w istocie alter ego pisarki. Ariadna Olivier to wersja Agathy Christie z uwypuklonymi cechami, których tak nie miała. Feministka, buntowniczka z wielką wiara w intuicję jest pewnym krzywym zwierciadłem autorki, jednocześnie niezwykle rozpoznawalnym i charakterystycznym. Wystarczy pokazać jabłko i od razu wiemy, o kim mowa – o Ariadnę Olivier, która w książkach Agathy Christie pojawia się wielokrotnie, by stworzyć kolejną opowieść o bezbłędnym fińskim (a nie belgijskim) detektywie.

„Duchy w Wenecji” czyli Agatha Christie w lustrze

Przeurocze są te przekomarzania Ariadna Olivier (w tej roli Tina Fey) z detektywem Herkulesem Poirot o to, kto w zasadzie kogo stworzył. Krótkie, ale porwały mnie najbardziej, bo poczułem jakby sama Agatha Christie zastanawiała się nad tym i własną twórczością. Nad bohaterem, którego powołała do życia i następnie on powołał ją.

„Duchy w Wenecji”

Jednocześnie owa pisarka jest czynnikiem mobilizującym dla Herkulesa Poirot, który jest już jedną z tych postaci odchodzących na emeryturę. Jakby pojawiał się na ekranie z grymasem „dlaczego znowu ja? Stwórzcie, do diabła, kogoś nowego. Nie potraficie?”, który uwielbiam. Grymasem nad wtórnością współczesnego świata, literatury i filmu, w którym coraz więcej odwołań, nawiązań i nowych wersji.

To ona powiada mu, by wrócił, bo tylko wtedy odżyje. Tylko wtedy nie straci sensu i nie przejdzie do lamusa. W przeciwnym razie za pokolenie czy dwa nikt nie będzie już pamiętał, kim był Herkules Poirot, co potrafił i jak bardzo potrafił się zakrztusić własnym ego i poczuciem o swej ogólnej zajebistości niczym zbyt dużym kawałkiem jabłka.

Moja ocena: 4/6

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound