Niezwykłe, że horror tak mocno kojarzący się nam z krzykiem, wrzaskiem w zasadzie potrafi nagle zamilknąć. Cisza zawsze przerażała w filmach grozy równie mocno jak krzyk, ale tutaj cisza jest ukojeniem i wielką szansą. Dzięki niemu zaczyna się słyszeć i żyć.
„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” (A Quiet Place” Day One)
reżyseria: Michael Sarnoski
scenariusz: Michael Sarnoski
w rolach głównych: Lupita Nyongo’o, Joseph Quinn, Djimon Hounsou, Alex Wolff
Nie będę owijał w bawełną – jestem fanem serii Johna Krasinskiego. Od samego początku, od chwili gdy pogrążyła się ona w świecie ciszy nie na chwilę, tuż przed suspensem, by w napięciu było słychać każdy strachliwy oddech. Pogrążyła się w nim w całości, bezwarunkowo. Uczyniła z ciszy temat, nie tylko narzędzie.
Tak jest w każdej z trzech dotychczasowych części tego filmu, ale ta najnowsza (chociaż chronologicznie pierwsza, bo to prequel) wyjątkowo to podkreśla. Tutaj owa cisza wyciągnięta jest na plan pierwszy w sposób bezdyskusyjny. Tak jakby to ona dokonała inwazji na świat, nie przybysze z Kosmosu.
„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” czyli cisza jak ta
Jak pamiętamy, „Ciche miejsce” to opowieść o inwazji na Ziemię istot z innej planety, morderczych i niebezpiecznych, które posługują się zwłaszcza słuchem. Wybitnym i czułym słuchem, więc aby przetrwać, trzeba być cicho. Bohaterowie pierwszej części „Cichego miejsca” sięgają po język migowy, a kolosalną rolę odgrywa niesłyszące dziewczyna i jej aparat słuchowy.
Tutaj języka migowego nie ma, jest po prostu niewiele słów. To już samo w sobie pokazuje, że nie są aż tak bardzo potrzebne. Ta historia skupia się na gestach, czynach, na postępowaniu i na lęku. On jest tym, co wyciąga na wierzch ludzkie zachowania, sprowadza wiele kwestii na najprostszego mianownika. Dzięki lękowi widać i – co ważne – słychać wyraźniej.
Do tego właśnie służy lęk w dobrych horrorach, aby za jego pomocą uwypuklać. I do tego służy tutaj, co znaczy że trzecia część „Cichego miejsca” to także horror dobry.
„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” czyli harmider wielkiego miasta
To nie przypadek, że rozpoczyna się w samym sercu Nowego Jorku i że bohaterowie udają się na Manhattan, gdzie panuje zgiełk i harmider. Nieprzypadkowo dowiadujemy się, jak ogromny hałas emituje takie miasto i jak w związku z tym niewiele słychać. Nie bez kozery bohaterka tego filmu po apokalipsie powiada, że teraz słyszy wyraźniej. I miasto, i siebie.
Gra ją sama Lupita Ntongo’o. Gra dziewczynę śmiertelnie chorą, stojąca nad grobem i skazaną w zasadzie na zagładę. Na brak życia takiego, jakiego by pragnęła. Na ból, na leki, na opiekuna i hospicjum. I to ta dziewczyna na progu śmierci zaczyna żyć, gdy świat się wali, wszyscy giną i nadciąga powszechna śmierć. Nagle mimo choroby znalazła się na tym samym poziomie życiowym co inni, jakby karty zostały rozdane zupełnie na nowo.
W hospicjum miała opiekuna, a teraz – wbrew własnej woli na początku – musi się kimś zaopiekować. To rodzaj nadzwyczajnego odwrócenia pojęć, jakaś redefinicja tego, co zastajemy na początku filmu. Życie zaczyna wyglądać tu inaczej, mieć inną definicję i nie mam na myśli samego przetrwania. Zwróćmy uwagę, że owa śmiertelnie chora dziewczyna idzie cały czas pod prąd – wręcz dosłownie, bo porusza się w drugą stronę niż uciekający przed inwazją ludzie. Cofa się w zasadzie, dosłownie się cofa, ale także metaforycznie robi krok wstecz, aby wrócić do tego, co utraciła albo co o jej życiu stanowiło.
„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” czyli z lękiem da się żyć na co dzień
To dość subtelna opowieść, w której kosmiczne stwory to jedynie tło. Nie są aż tak bardzo widoczne, raczej wyczuwalne. Stanowią metaforę zagrożenia, strachu i zmiany optyki. Subtelny jest też bieg zdarzeń, bo chociaż to film pełen śmierci, to jednak nie jest aż tak krwawy. Tak, wiem że smugi krwi widać tu wszędzie po ataku – na samochodach, na ścianach budynków, na ulicy. Wiem to, ale i tak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie o krew tu chodzi. Nie o śmierć, ale właśnie o życie.
To horror subtelny w tym znaczeniu, że opowiada dość delikatną historię o nawiązaniu się relacji między dziewczyną a napotkanym chłopakiem. Taką ludzką relację.
Ona mu oswaja lęk przed śmiercią, który sama zna. On daje jej coś, co dziewczyna nazywa powrotem do domu. Stają się sobie potrzebni. Chłopak boi się tak bardzo, że aż się trzęsie. Nie pokona tego strachu, ale nauczy się z nim żyć i funkcjonować w jego obliczu. Nauczy się od niej.
Subtelna jest tu cisza, w jakiej wszystko się odbywa, a nawet krzyk, który można z siebie wydać tylko podczas uderzenia gromu. Wspaniałe to sceny, podczas których bohaterowie wyrzucić mogą z siebie to, co ich od środka ugniata. Wrzeszczą, chociaż to tak niebezpieczne.
„Ciche miejsce: Dzień pierwszy” czyli kot jak deus ex machina
Obydwoje bohaterów łączy kot, który nie jest tu dla mnie tylko dekoracją. To ważny bohater, nad którego znaczeniem mocno się zastanawiałem. To jakiś rodzaj deus ex machina, a jego obecność stanowi istotny trop fabularny. Wiemy czy raczej wyczuwamy, że kotu nic stać się nie może. Po pierwsze – w filmach nie uśmierca się kotów, a po drugie – to od razu tutaj widać. Kot jest zwiastunem i drogowskazem ocalenia, jakąś sztafetą przekazywania owego ratunku z rąk do rąk. Pokazuje, że da się przetrwać i mocno wyciąga człowieczeństwo z człowieka.
Serię „Ciche miejsce” cenię za to, że nie sieje ona jedynie strachu i zniszczenia, nie skupia się na apokalipsie i nie stanowi wielkiej wojny światów. To zestaw opowiadań filmowych, z których każde pokazuje pewną historię na bazie kataklizmu. Każda jest ciekawa i wszystkie łączy wyjście ze swoich dotychczasowych ról i przetrwanie rozumiane jako nowe życie, oparte na relacjach wcześniej słabo widocznych.
Wystarczy umilknąć, aby to wszystko zobaczyć i usłyszeć wyraźnie.
Radosław Nawrot