NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Wielki marsz” czyli wszystkie sprawy omówimy po drodze

To są wyzwania, którym sprostanie interesuje mnie szczególnie. Nie filmy z technologicznym rozmachem, potężne i obszerne, ale właśnie ascetyczne. Zastanówmy się bowiem – przecież teoretycznie przeniesienie na ekran „Wielkiego marszu” nie miało prawa się udać. Oni jedynie idą, setki kilometrów. Idą i dyskutują. To znaczy, przepraszam, jeszcze giną. Są zabijani, jeśli ktoś dostanie trzy ostrzeżenia za zatrzymywanie się.

„Wielki marsz” (The Long Walk)

reżyseria: Francis Lawrence
scenariusz: JT Mollner
w rolach głównych: Cooper Hoffman, David Jonsson, Charlie Plummer, Ben Wang, Tut Nyuot, Garrett Wareing, Mark Hamill


Wedle adaptacji książki niezrównanego Stephena Kinga (chociaż ją akurat napisał pod pseudonimem Richard Bachman), na tym polega Wielki Marsz. Śmiałkowie, ochotnicy idą tak długo, aż zostanie jeden i zdobędzie wielką nagrodę – szmal i jedno życzenie. A reszta? Do odstrzału. Jeżeli nie ruszą mimo trzech upomnień, kula w łeb.

„Wielki marsz”

„Pomyślałem na początku, że może to tylko żart. Że z tych karabinów wyskoczą jakieś karteczki z napisem pif-paf” – mówi jeden z bohaterów, gdy wiemy już, że nie ma mowy o żartach. Kto z jakichś powodów zatrzyma się albo zwolni poniżej 5 km/h na dłużej niż trzy ostrzeżenia, choćby skręcił nogę, złapał go skurcz, osłabł albo dostał sraczki – jest zabijany. Takie zasady.

To jednak dystopia. Tutaj dosyć szybko i sprawnie przestajemy się dziwić i zadawać pytania, bo też dość szybko przychodzi refleksja, że nie o nie chodzi i nie mają one sensu. Mam wrażenie, że najgorsze co można zrobić w wypadku tego filmu to zapytać „po co?”. I to mimo tego, że do końca nie wiemy, po co. Rozrywka, transmisja, budowanie bohaterów, składanie ofiar, jakieś PKB rośnie po marszu… to zupełnie nie ma znaczenia. Nie o racjonalny wymiar Wielkiego Marszu chodzi, nomen omen.

„Wielki marsz” czyli można się wycofać, ale nie o to chodzi

Zresztą gdyby się tak poważnie zastanowić, można dojść do wniosku, że w ogóle dosłowny wymiar tego marszu też nie jest tutaj pierwszym wrażeniem, które rzuca się w oczy. Przecież jeżeli bohaterowie powiadają: „Niby zgłoszenia są dobrowolne, ale znacie kogoś, kto się nie zgłosił?”, to aż zalatuje na kilometr metaforą. Ten Wielki Marsz łatwo można by przyłożyć do wielu znanych nam z życia schematów, niekoniecznie dystopijnych, niekoniecznie futurystycznych, może nawet współczesnych. A jednak Francis Lawrence („Igrzyska śmierci”, „Jestem legendą”) tego nie robi. Nie pakuje się w pułapkę dosłownych i czytelnych odniesień, nie wygłasza manifestu ani przeciw czemuś nie protestuje. Skupia się na bohaterach. Nawet nie na drodze, nawet nie na wysiłku (widać go, ale nie nachalnie), wreszcie z całą pewnością nie na świecie wokół. Jedynie na nich.

„Wielki marsz”

Ten świat wokół jakby nie istniał. Jest zaznaczony bardzo symbolicznie, jest niemy i gapiowski. Ktoś się przygląda od niechcenia, jakieś pole kukurydzy wysycha, dom się rozpada, wrak samochodu płonie. To jest to, co na zewnątrz- nieistotne. Marsz i jego uczestnicy to jest to, co wewnątrz.

„Wielki marsz” czyli idziesz albo kula w łeb

W takiej konwencji, w której zawodnicy przyjeżdżają na start, odbierają numery, poznają się wstępnie i ruszają, po czym idą, idą, idą, idą, film nie powinien się udać. Powinien nas zanudzić na śmierć. A jednak tak się nie dzieje. To, co wytwarza się podczas marszu jest osobliwe, frapujące i rzadko w kinie spotykane.

Weźmy chociażby te pierwsze sceny. Główny bohater dość dramatycznie żegna się z matką, bo i ona, i on wiedzą, co się święci. Ona zresztą mówi wyraźnie, że syn może się wycofać. On jednak nie chce. Zaraz może zerwać mięsień albo paść ze zmęczenia i dostać kulę w łeb, ale nie chce. Nie o to bowiem chodzi, by się wycofać.

„Wielki marsz”

Te pierwsze sceny, w których zawodnicy czekają na wyczytanie, numer i start i w których zaczynają się poznawać, są pełne napięcia. Nie potrafię go nazwać, bo przecież „Wielki marsz” powinien być przepełniony niechęcią, wrogością nawet, podkładaniem sobie świń i wzajemnym zwalczaniem, skoro zostać ma jeden i jeden ma dostać nagrodę, a reszta – pif paf. Nic takiego jednak tutaj nie ma, wręcz przeciwnie. To jest jakaś wspólnota losów, współprzeżywanie i współdzielenie każdego kilometra. Ramię, doping, relacja – aż dziw. Dziw, o ile znów spojrzymy na „Wielki marsz” dosłownie, ale przecież tu znów na kilometr zalatuje metaforą. Wiele różnych ludzi, jeden los i jedna droga.

„Wielki marsz” czyli ludzie, których wreszcie ktoś słucha

Żeby ten film się udał, trzeba było dobrze dobrać aktorów. Wybrać idealne typy, tak różne i o takiej wspólnocie losów. Typy idące indywidualnie, a jednak w pochodzie. I to się udało, ten dobór jest znakomity. Poza Markiem Hamillem (ten od Luke’a Skywalkera) w roli dowodzącego marszem przerażającego, jakby nieludzkiego i wykreowanego przez sztuczną inteligencję Majora mamy cały wachlarz mało znanych, wręcz w ogóle nieznanych twarzy, które widz taki jak ja szybko akceptuje i w które wchodzi jakby sam szedł. To twarze, za którymi stoją historie, motywacje, przemyślenia, ogromna głębia przemyśleń.

„Wielki marsz”

Nikt z nich nie myśli o śmierci, czy też raczej nie przejmuje się z nią tak dosłownie. Jakby śmierć była tu umowna, chociaż widzimy ją bardzo mocno i dosłownie. Albo była tak oczywista, że szkoda się nią frapować czy zajmować. Została już bowiem zaakceptowana. Tu ludzie planują, książki chcą pisać o marszu, rozmaite życzenia układają w głowie. Zupełnie jakby wygrać miał każdy z nich, a nie jeden.

A może właśnie tak jest? Może każdy wygrywa?

Wreszcie przecież mogą coś powiedzieć, coś zrobić, wreszcie ktoś ich słucha – choćby towarzysz niedoli. Są w jednym kieracie, ale wreszcie wolni, gdyż żaden z nich nie zostaje ze swoją historią sam.

„Wielki marsz” czyli Stephen Kinga to magik

Te kształtujące się relacje, od drobnych pogaduszek po fundamentalne sprawy dotyczące zemsty, miłości, nieprawości i przeszłości ciążącej jak kamień w bucie, to oś filmu. Tu się idzie, ale tu się przede wszystkim rozmawia. Więcej widzimy twarzy niż nóg, więcej tu wyczerpujących niekiedy (ale w dobrym tego słowa znaczeniu) rozmów niż wysiłku fizycznego. To jest rzucenie grupy ludzi, aby przez ponad 500 km wymienili się życiem, światopoglądem, punktem widzenia, charakterami. Niesłychane to jest po prostu, bo przecież dzisiaj się tak filmów nie robi. Takie filmy są skazane na zagładę, nie są w stanie przebyć długiego dystansu.

„Wielki marsz”

Ten przebywa. To jest dla mnie najbardziej fascynujące i stanowi o jego sile.

Trochę rozumiem, że ta książka Stephena Kinga tak długo czekała na przeniesienia na ekran. Nie jest to łatwe, ale to nie pierwsze dzieło mistrza Kinga, które wydawało się nie do zrealizowania, nawet nie do przeczytania, a jednak… Weźmy chociażby „Grę Geralta” o przykutej w ramach igraszek seksualnych do łóżka kobiecie na odludziu, której mąż umiera w trakcie owych igraszek. I też wówczas okazało się, że siła tej na pozór niestrawnej historii jest ogromna.

„Wielki marsz” jest jednym z najbardziej niezwykłych filmów roku, nie mam co do tego wątpliwości. Takie kino w dzisiejszych czasach to ewenement, ale to także dowód na czarodziejską wręcz moc prozy Stephena Kinga.

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound