Przychodzi taki moment, gdy nie chce się już po raz któryś zakładać maski, peleryny i ponownie przeżywać tej samej historii z Pingwinami, Jokerami, Batmanami i Kobietami-Kotami. Opowieść o człowieku-nietoperzu to kamień milowy współczesnej popkultury, niezwykle pojemny mit, ale ileż można! Matt Reeves udowadnia, że w zasadzie w nieskończoność, jak w wypadku mitów greckich.
Bardziej niż sentymentalną opowieść o dzieciństwie widzę w „Belfaście” sentymentalną opowieść o więzi, której nie rozrywa nawet tułaczka, chociaż zapewne jedna z drugą się łączą. Kenneth Branagh – jeden z tych irlandzkich tułaczy – zrobił film o świecie, który zapamiętał i który rozpada się wciąż i wciąż, nieuchronnie. Kręcąc o tym, co zna i pamięta, stworzył dzieło przebijające wszelkie jego próby interpretacyjne, chociażby adaptacje Agathy Christie.
Wychodzę z założenia, że film nie jest grą przeniesioną jedynie na większy ekran, ale osobnym i doskonalszym bytem, którego podstawą jest połączenie fabuły z grą aktorską, sferą wizualną i zdjęciami. „Uncharted” zrównuje film z grą – to jest niemal to samo, z całym ubóstwem fabuł z Playstation.
Dla tej fabuły według książki Williama Greshama mistrz Guillermo del Toro zrezygnował z wprowadzenia do swego świata fantazji poczwar i potworów, rysowanych jego charakterystyczną kreską à la Zdzislaw Beksiński. W zamian postawił na ludzkie potwory.
Agatha Christie jest ekranizowana często i chętnie, także dlatego że jej kryminały, osadzone w epoce blichtru i szyku, dają ogromne pole do organizacyjnego i wizualnego popisu. Żadna ekranizacja nie dała jednak w pełni tego, co niosą za sobą książki – możliwości samodzielnego rozwiązania zagadki.
Roland Emmerich po prostu pozostaje sobą. Nadal potrafi zrobić wielkie widowisko, w którym dochodzi niemal do zagłady całej planety, ale ludzie dobrej woli potrafią powstrzymać nawet nieuchronne siły kosmiczne. Sęk w tym, że pomysły się kończą. Po wyeksploatowaniu komet, meteorów, kosmitów, przesunięć biegunów Ziemi, katastrof klimatycznych zostało naprawdę niewiele. Zostały absurdy.
Czarno-biały film Mike’a Millsa ma dość prosty przekaz: przestaliśmy się słuchać, w tym przestaliśmy słuchać dzieci. A to one rysują wizję świata szczerego, której to szczerości zaczyna brakować, gdy dzieckiem być się przestaje.
To, że ktoś robi film, by wybielić Edwarda Gierka i postawić mu pomnik, bez zważania na brak wolności, zamordyzm i represje tamtych czasów, przymykając oko na Ursus, Radom, ścieżki zdrowia, Stanisława Pyjasa – to jeszcze jakoś mogę w fotelu kinowym zrozumieć. Tego, że robi to w tak karczemnie amatorski sposób – już nie. To nie jest film, ale jakiś pokaz kukiełkowy.
Jeżeli już kobiety miałyby zastąpić Jamesa Bonda, to musi być ich aż pięć. Inaczej – jak słyszymy – sobie nie poradzą. Nawiązanie do „Aniołków Charliego”, zbudowanie żeńskiej paczki agentek? Ten film to także kompromitowanie idei kobiecej agentki wszech czasów.
Wizja świata, w którym to dżentelmeni (i dżentelwomen) decydują o losach świata i czuwają nad jego bezpieczeństwem jest bardzo kusząca. Może dlatego pozwala strawić bezmiar uroczych głupot tego filmu oraz całkowity brak jego spójności.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy