Żyjemy w czasach apokaliptycznych. Nie dlatego, że brakuje wody, trzeba jeść larw, a ludzie szukają potwierdzenia swej siły w wielkich furach (chociaż w sumie…). Dlatego, że brakuje nowych pomysłów. A może raczej nie są potrzebne, skoro ludzie jak umysły ścisłe wolą oglądać filmy, które już raz widzieli. Lubią seriale, pewną rybę, bezpieczny grunt – także w kinie. I w czasach takiego kryzysu kolejny odcinek „Mad Maxa” radzi sobie całkiem sprawnie.
98 procent wspólnych genów ma człowiek i szympans. Z gorylem – niewiele mniej. Dopiero jednak teraz zrozumiałem, że cała opowieść o „Planecie małp” nie jest historią z cyklu: co by było, gdyby nie te 2 brakujące procent. To nawet do końca nie jest rzecz o odwróconej ewolucji, chociaż na niej się opiera. Małpy wszak po przejęciu władzy na Ziemi nie są ani doskonalsze, ani sensowniejsze niż ludzie. Są takie same jak my. One małpują wszystko, na co my chorujemy. Ta opowieść jest o nas, ludziach.
W połowie filmu zorientowałem się, że chyba źle na niego patrzę. Widzę jakąś opowieść militarną, rzecz o wyimaginowanej wojnie, zamiast zmierzyć się z rzeczywistością, o której „Civil War” traktuje. Zbyt wiele tu sygnałów, że nie o taką namacalną, dosłowną wojnę chodzi, aby je zignorować.
Pewnych rzeczy nie zrozumiemy z „Bękarta”, chyba że przypomnimy sobie pewna słynną scenę z naszego „Potopu”. Reszta jest jednak niezwykle uniwersalna, chociaż dotyczy XVIII wieku. Patologia oparta na ambicjach wyrosłych na wzajemnych upokorzeniach obowiązuje wszak do dzisiaj.
Skoro stworzenie monumentalnego dzieła na miarę hollywoodzką o wielkiej bitwie o Monte Cassino nie jest możliwe, trzeba znaleźć na tę opowieść inny pomysł. Ten, który kluje się w „Czerwonych makach” jest całkiem interesujący. Przytłoczy go jednak utyskiwanie na batalistykę.
Zajawka tego filmu Wima Wandersa głosi, że to afirmacja życia i czerpania radość z prostych rzeczy i czynności. Rzeczywiście, te proste rzeczy i czynności są tutaj czymś w rodzaju artefaktu. Czy jednak na pewno jest to afirmacja, mam poważne wątpliwości.
Mamy japońską „Godzillę Minus One” i hollywoodzkiego blockbustera. Tradycja przeciw nowoczesności, lęk przeciw beztroskiej zabawie, singiel przeciw kombo, tło kontra pierwszy plan. Co lepsze? A może to źle postawione pytanie?
Mąż wychodzi do pracy, żona zajmuje się pięknym domem. Są grządki, szklarnia, basen, jest biegający beztrosko pies. Są również dzieci, z którymi można pójść nad rzekę, popływać, powędkować, pobawić się. Przynajmniej dopóki rzeką nie spłynie kawałek kości.
Protestował Związek Podhalan, pieklił się Zbigniew Ziobro, a twórcy filmu mieli problem, by pod Tatrami wypożyczyć bryczkę, zatrudnić statystów. To pokazało, jak bardzo niedojrzali jesteśmy w stosunku do sztuki i historii. Film jednak powstał i sam sobą zaświadcza, jak idiotyczne były te protesty, jak dziecinne i jak wystawiające zaświadczenie o głęboko zakorzenionej dulszczyźnie.
Lampka się zapala w momencie, gdy uważne oko dostrzeże na ekranie notkę, że film o Bibie Marleyu zrealizowano we współpracy z jego żoną, Ritą (jedna z głównych bohaterek, tak nawiasem). Ja dostrzegłem ją w napisach końcowych. To wiele tłumaczy.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy