Nowa wersja „Legionu samobójców” jest bez porównania lepsza od poprzedniczki sprzed pięciu lat. Tym bardziej doskwiera to, że straciła szansę na to, by stać się filmem niemalże kultowym – takim w stylu dzieła z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych.
Do żadnego twórcy filmowego perspektywa czasu nie pasuje mi tak bardzo jak do M. Nighta Shyamalana. Trudno mi się pisze o jego filmach, bo jestem głębokim, niemal hipnotycznie uzależnionym fanem jego twórczości. I już wielokrotnie orientowałem się, że filmy Shyamalana doceniam dopiero po którymś obejrzeniu. Teraz też minie trochę czasu i…
Nie mam za bardzo ochoty umiejscawiać „Czarnej Wdowy” na rozbudowanej już osi Marvel Cinematic Universe. Po pierwsze dlatego, że się w tym już gubię, a po drugie dlatego, że to jednak kino, nie Netflix. Film, który otrzymuję w kinie powinien stanowić odrębną, spójną całość. Ten stanowi. I dobrze się go ogląda, z kilkoma zaskakującymi odkryciami.
Wszystkiego jest tu za mało albo jest w przesycie. Nie ma równowagi między startem a metą, prostą a wirażem. W efekcie dramatyczny finał tej historii, czerpiący przecież garściami z faktów, które znamy z polskiego żużla, już nie wybrzmiewa. Pierwszy polski film o żużlu w zasadzie o nim nie jest.
Kto powiedział, że ostatnia kula już została wystrzelona? Że wielcy bohaterowie lat osiemdziesiątych położyli już trupem ostatnią setkę wrogów? Kto twierdzi, że pordzewiały już najbardziej wyszukane typy broni, których użyciem emocjonowaliśmy się w kinie? W zasadzie to chyba ja tak twierdzę.
To raczej nie przypadek, że piją tu muzycy, literaci, politycy, wszyscy wokół, a bohaterowie „Na rauszu” to nauczyciele najrozmaitszych profesji – historii, w-f, muzyki, wszystkiego. To pewna uniwersalność przekazu, kompleksowa wizja stanu życiowego poruszenia, wszechstronne ujęcie wykraczające znacznie poza usta i brzeg pucharu.
Ten King Kong, który staje do boju z Godzillą, nie miałby pewnie większych szans wspiąć się tak łatwo na Empire State Building. Musi jej bowiem dorównać rozmiarami, zostaje przeniesiony z Wyspy Czaszki do jej świata. Zestawienie dwóch niezestawialnych światów okazuje się pomysłem, który jednak sprawdza się w epoce Avengers.
Opowieść o człowieku, który z bronią wtargnął do studia telewizyjnego podczas sylwestrowego programu można by w sumie wymyślić jako ciekawą fabułę filmowa. Problemem „Prime Time” jest to, że historii tej nie wymyślono.
Tom Hanks bodaj pierwszy raz zagrał w westernie. Tylko jednak po to, aby opowiedzieć nam (a dosłownie odczytać z gazet) historię współczesnych Stanów Zjednoczonych. Jak to u Paula Greengrassa. Jak to w westernie
Pierwsza reakcja na opis tego filmu jest często standardowa – to lekceważenie. „Opowieść o relacji między człowiekiem a ośmiornicą” powoduje chichot, zdziwienie, skojarzenia z talerzem. Dajcie jednak sobie szansę wysłuchać tej historii, niezwykłej podwodnej parafrazy „Małego Księcia”. Zrozumienie jej to brama do królestwa przyrody, a może zaryzykowałbym nawet mocniejsze słowo…
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy