NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Diuna” czyli przyprawiony narkotycznie majstersztyk Denisa Villeneuve

„Diuna” to jest świat złożony, odmienny, niezwykle trudny do przełożenia na język filmowy. Skoro jednak udało się z „Władcą Pierścieni”, to dlaczego nie z nią? Rozmach dzieła Denisa Villeneuve jest imponujący, a przez rafy uczynienia z tego filmu niezrozumiałej komplikacji przeszedł on z wprawą znakomitego sternika.

„Diuna” (Dune)

reżyseria: Denis Villeneuve
scenariusz: Eric Roth, Denis Villeneuve, Jon Spaihts
w rolach głównych: Timothée Chalamet, Oscar Isaac, Rebecca Ferguson, Stellan Skarsgaard, Josh Brolin, Stephen McKinley Henderson, Javier Bardem, Zendaya


Niechaj zatem nikomu nie przyjdzie do głowy oglądać „Diuny” inaczej niż tylko w porządnym kinie! Inaczej wiele straci i w zasadzie nie wyciśnie z tego filmu tego, co stanowi o wrażeniu, jakie robi – obrazie zespolonym z dźwiękiem i kilkoma znakomitymi kreacjami aktorskimi. Dla kogoś, kto nie do końca nadąża za uniwersum Franka Herberta to w zupełności wystarcza, by wyjść z kina z zachwytem.

„Diuna”

Znam ludzi, którzy na dźwięk tytułu „Diuna” zacierają ręce, gdyż od dawna zanurzeni są w tym świecie – jednym z najbardziej oryginalnych w historii fantastyki, chociaż opartym przecież na utartych wzorcach – wzorcach beduińskiej wędrówki po pustkowiu, wzorcach niemalże biblijnych. Ludy pustyni, imperium, nawet wielkie czerwie piaskowe – skąd już to przecież znamy, prawda?

Frank Herbert swoją „Diunę” napisał w 1965 roku, zanim powstały „Gwiezdne wojny”, garściami korzystające z całego dorobku literatury i kina s-f tamtej epoki. „Diuna” odcisnęła na nich swoje piętno, gdyż już w latach sześćdziesiątych była wielkim hitem wydawniczym (niezwykłe, że czytelnik w Polsce dostał ją z … 20-letnim opóźnieniem!). Nie mam więc wątpliwości, że pustynna Tatooine i jej świat są pokłosiem „Diuny”, aczkolwiek to gwiezdno-wojenną planetę poznałem wcześniej.

„Diuna” czyli czerw pustyni – niespotykany ogrom

Podobnie jest z czerwami, na które Denis Villeneuve mocno w swej ekranizacji postawił – i dobrze! To one swym ogromem robią wrażenie największe, to one stanowią zagrożenie i dobrodziejstwo piaszczystej planety Arrakis. Czerwie (w niektórych tłumaczeniach zwane piaskalami, co podoba mi się bardziej, bo czerw to jednak larwa błonkówek i muchówek; zresztą jestem zwolennikiem szukania dla tych istot własnych, oryginalnych nazw) to monstra, na których mocno zasadza się fascynacja uniwersum Diuny. Osiągają nawet 400 metrów i średnicę 40 metrów. To znaczy, że rozmiarami przebijają nawet Godzillę, szacowaną w niektórych filmach na maksymalnie 300 metrów. W świecie „Gwiezdnych wojen” ani sando, ani żaden potwór nie był tak wielki.

Był jednak krayt.

„Manadalorian”

Ewidentnie wzorowany na czerwiach z „Diuny” (ileż to George Lucas skopiował, prawda?) wielki, piaskowy smok krayt to jedna z legend „Gwiezdnych wojen” i planety Tatooine. Nie osiągał on jednak więcej niż 50 metrów. Latami widzieliśmy go tylko w komiksach i w formie szkieletów w kilku epizodach. W „Mandalorianie” bestia pojawił się jednak w całej okazałości i zrobiła kolosalne wrażenie.

To jednak karzełek przy czerwiach z Arrakis, które wyczuwają kroki i rytmiczne ruchy na powierzchni piasku. Są zatem jak bestie ze „Wstrząsów” i wielu tego typu dzieł, bazujących na fenomenie zagadki „co też może kryć się pod piaskiem”. Piasek jest bowiem jak ocean, bezkresny i niezbadany.

W każdym razie czerw pokazany przez Denisa Villeneuve bez ogródek i w całej okazałości już w zwiastunie robi wrażenie ogromne, a robiłby powalające, gdyby nie krayt. Gdyby „Gwiezdne wojny” raz jeszcze nie zawłaszczyły sobie tych złotodajnych piasków literatury i filmu, tak jak zawłaszczyły wiele innych historii.

„Diuna” czyli uniwersum wychodzi na pełne słońce pustyni

Nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że „Diuna” zawsze pozostawała w tle. Wiem, że ma swoich fanów, wyznawców nawet, ale jednak jej obecność w popkulturze jest niewielka w porównaniu z takimi gigantami jak „Gwiezdne wojny”, „Star Trek” czy „Władca Pierścieni” – czyli epopejami na miarę całych dekad.

„Diuna”

Być może powodem jest komplikacja jest opowieści, jej wielowarstwowość, złożoność, mistycyzm, ezoteryczność. Kompilacja snu i jawy, wizji i rzeczywistości, eteryczności i dosłownej brutalności tworzy tkaninę grubą i trudną do uszycia z niej czegokolwiek. Na „Diunie” wyłożyło się wielu twórców filmowych, chociażby David Lynch w latach osiemdziesiątych, przez którego dzieło przebrnąć mogą tylko najwytrwalsi. Stopień komplikacji jest bowiem ogromny i próba realizacji tego dzieła przypomina nieco podejście pod „Władcę Pierścieni” – w wypadku Tolkiena kapitulowało także wielu twórców przed Peterem Jacksonem.

Denis Villeneuve sprawia wrażenia, który chce to zmienić. Realizuje bowiem „Diunę” z rozmachem, w odcinkach, a na dodatek sprawnie. Zachował jej nieziemski (nomen omen) rozmach, klimat, a jednocześnie nie skomplikował zbytnio. Nie ruszył na poszukiwanie szklanej kuli do odczytywania snów i wizji, nie nakręcił „Diuny” oderwanej od podłoża i metaforycznie niedostępnej. Jednocześnie nie przerobił jej na zwykłą siekankę, chociaż realizacja scen walk, nalotów czy bitew jest na najwyższym poziomie.

Jego „Diuna” jest doskonale doprawiona przyprawą Arrakis, przez co podróż przez nią staje się możliwa i przebiega sprawnie, z jednoczesnym brakiem oddechu w tych miejscach, w których ekranizacja Franka Herberta robi wrażenie największe. A nie tam, gdzie jest niezrozumiała.

„Diuna”

„Diuna” czyli to jednak da się zrozumieć i strawić

Denis Villeneuve to jednak twórca sprawny i umiejętny. Potrafił stworzyć niezwykle trudny „Nowy początek” tak, aby zachwycić widza bez konieczności łechtania jego zmysłów fajerwerkami, samą tylko wymową i tym, co ma do powiedzenia. Potrafił nakręcić „Blade Runnera” kto wie czy nie lepszego od pierwowzoru, więc nie boi się mierzyć z tym, co kultowe i klasyczne. W wypadku „Diuny” również do powiedzenia ma dużo, co ciekawe, mówi tym samym głosem co Frank Herbert, a zatem choć kręci po swojemu, realnie go ekranizuje.

Wyznający buddyzm, ceniący islam Frank Herbert był niezwykle czuły na zagrożenia związane z przyszłością, ale i teraźniejszością, w której na wpływ otumanienia związanego czy to z polityką, ideologią, czy z narkotykami wskazywał jako na niebezpieczeństwo szczególne. Narkotyczna przyprawa z Arrakis jest u niego równie uzależniająca, jak pochodzące z jej wydobycia zyski i związana z nimi władza dla wybranych. „Diuna” w wydaniu Franka Herberta, jak i Denisa Villeneuve to dzieło wymierzone w ideę eksploatacji, kolonizacji, egzystencji bez konsekwencji. To nie przypadek, że jego lud pustyni zwie się Fremenami (w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego – Wolanami). To dzieło o wolności indywidualnej, ale i wolności społeczeństw, wolności przyszłości.

„Diuna” czyli nieuchronność konsekwencji

Wśród wszystkich aktorów i wielu świetnych ról (myślę, że Timothée Chalamet udźwignął tę rolę w stylu Marka Hamilla czy Shii LeBoeufa) na myśl przychodzi mi zwłaszcza Stellan Skarsgaard w jego porywającym występie jako baron Vladimir Harkonnen. Nieme, już nawet nie cyniczne, ale anemiczne zło jaku uosabia wydają się takie nieuchronne i takie… oczywiste. Szwedzki aktor gra tu przecież chodzącą (i latająca) konsekwencję.

„Diuna”

Denis Villeneuve nie tylko podzielił ogromny materiał na kawałki. Nie tylko postawił nie tylko na wymowę, ale i na zdjęcia i dźwięk, świdrujący głowę i dudniący o nią jak echa kroków wyłapywanych przez czerwie, jak młoty żniwiarek szukających przypraw. To dźwięki nieco podobne do „Blade Runnera”. Jego „Diuna” to wizualny i dźwiękowy majstersztyk, chociaż rozgrywa się w jednej scenerii, na jednej pustyni. Nie szkodzi, to dzieło wydobywa z niej całe jej piękno, grozę, pierwotność niezdeptanego piasku i potęgę. Pustynia jest w „Diunie” pramatką i odkupieniem, konsekwencją (kiedyś te ziemie były żyzne) działań przeszłych i konsekwencją spadającą na współczesnych.

Ta pustynia zachwyca absolutnie. Niby jałowa i jednolita, a jednak żaden jej kawałek, żadne jej ujęcie nie jest takie samo. Siedziałem w fotelu kinowym i myślałem: ależ ta pustynia jest różnorodna! Jaka bogata!

Tak jak i cały film, którego ogromnie się bałem po Lynchu. Byłem przekonany, że zupełnie nie dam sobie z „Diuną” rady, gdy tylko na chwilę stracę czujność. Denis Villeneuve wziął pod uwagę takich jak ja.

Moja ocena: 5/6

Radosław Nawrot

2 Comments
  • Maciej Studencki
    4:01 PM, 24 października 2021

    Tak, doskonałe kino. Scena, która chwyciła mnie za gardło, to ta, w której Shaodut Mapes przekazuje krys lady Jessice. Napięcie, bezgłośna komunikacja ze strażniczką, test, hasło, odzew i reakcja ochmistrzyni…

    A dla mnie największa i najbardziej smakowita zagadka, to ta, kto zagra młodego Feyda-Rauthę Harkonnena. Pojawiają się domysły, że może Harry Styles, a może Bill Skarsgård (to byłoby coś!)?

    • Radosław Nawrot
      9:11 AM, 22 listopada 2021

      Ale też wizualna uczta

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound