Roland Emmerich po prostu pozostaje sobą. Nadal potrafi zrobić wielkie widowisko, w którym dochodzi niemal do zagłady całej planety, ale ludzie dobrej woli potrafią powstrzymać nawet nieuchronne siły kosmiczne. Sęk w tym, że pomysły się kończą. Po wyeksploatowaniu komet, meteorów, kosmitów, przesunięć biegunów Ziemi, katastrof klimatycznych zostało naprawdę niewiele. Zostały absurdy.
„Moonfall”
reżyseria: Roland Emmerich
scenariusz: Roland Emmerich, Spenser Cohen, Harald Kloser
w rolach głównych: Halle Berry, Patrick Wilson, John Bradley, Michael Peña, Charlie Plummer, Donald Sutherland
Czym bowiem uderzyć jeszcze w Ziemię, skoro wszystko już było? W co się bawić, w co się bawić, gdy możliwości wszystkie wyczerpiemy ciurkiem? Nie traćmy nadziei, jest Roland Emmerich, a on coś wymyśli.
A zaufać mu można w ciemno, bo to specjalista od wielkich widowisk. Czy inwazja z kosmosu „Dzień Niepodległości”), czy Godzilla, czy spadek temperatury („Pojutrze”) czy też dryf kontynentalny („2012”) – zawsze wykorzysta te preteksty do pokazania rozwałki, jakiej świat nie widział. Końca świata godnego dużego ekranu i wydanych milionów. I piszę to bez cienia ironii – naprawdę Niemiec jest w tym znakomity.
CZYTAJ TAKŻE: „Ciche miejsce 2″ czyli zamknij się wreszcie, człowieku!
A że do rozwałki potrzebny jest jakiś pretekst, to już nie jego wina. Pula tych pretekstów topnieje jak lodowa czapa na biegunach, a wyobraźnia Rolanda Emmericha już została wystawiona na dużą próbę podczas „Pojutrza” i „2012”. W pierwszym wypadku zastosował brawurowe akcje ucieczki przed… mrozem, który gonił bohaterów w sprinterskim tempie, niczym wataha wilków. W drugim przyspieszył dryf kontynentalny i płyty tektoniczne zamiast przemieszczać się w tempie, w jakim rosną nasze paznokcie, zaczęły pływać niczym motorówki. No ale nawet film Emmericha nie może mieć milionów lat…
„Moonfall” czyli księżyc tak mruga oczkiem
Nawet Roland Emmerich nie uzyska milionów dolarów na kolejny film o komecie czy asteroidzie pędzącej ku Ziemi, nie otrzyma już grosza na kosmitów. A i zbliżające się kursem kolizyjnym ku Ziemi inne planety już były. Co więc począć?
I znów – bez cienia ironii – przyznam, że jestem pod wrażeniem kreatywności niemieckiego geniusza. Zgodnie ze zdaniem wygłoszonym w tym filmie, uznał że nie ma sensu po szerokim szukać świecie czegoś, co jest bardzo blisko. Najbliżej. Skierował swe oczy na Księżyc.
To przecież idealny bohater nie tylko romantycznych opowieści z trzymaniem się za rączki. To także bohater opowieści o naszym świecie. „Wpływ księżyca” to nie tylko romansidło z Nicolasem Cagem, to także rzeczywistość. Od pływów morskich przez grzybobranie, nocną nawigację aż po być może cykle menstruacyjne – za wszystkim ma się kryć nasz jedyny satelita (co byłoby, gdybyśmy mieli ich tyle co Saturn czy Jowisz?). Coś, co kręci się nieśmiało wokół Ziemi okazuje się ważniejsze niż nam się zdaje.
Co byłoby, gdyby zabrakło księżyca? Przecież nie wszystkie planety mają swe naturalne satelity, prawda?
„Moonfall” czyli koniec księżycowych lotów załogowych
Wpływ księżyca to jedno, ale jego tajemnice to kwestia druga. Od 1969 do 1972 roku Amerykanie wysłali na Księżyc sześć załóg, po czym się z niego wycofali. Nawet pierwsze lądowanie i krok Neila Armstronga otoczone są wieloma teoriami spiskowymi. Od pół wieku człowiek nie postawił nogi na powierzchni najbliższego nam ciała niebieskiego, co pokazuje, że nawet to co na wyciągnięcie ręki jest trudno osiągalne dla naszych organizmów.
Niewiele o Księżycu wiemy, a jego Ciemna Strona to pewien symbol. Pole do tajemniczości.
Roland Emmerich to wykorzystał, tworząc film wtórny, ale efektowny. Głupi, ale zwalający z nóg. Jak to on, przykrył niedociągnięcia fabuły niesamowitym festiwalem efektów specjalnych, chociaż w tym wypadku nie tak mocnych jak w „Pojutrzu” czy zwłaszcza „2012”.
Fabuła i konstrukcja umysłowa „Moonfall” jest idiotyczna, ale jeżeli się nad nią głębiej zastanowić, to w zasadzie nie odbiega od historii w stylu Julesa Verne’a czy wczesnych twórców s-f. Na upartego możemy uznać to za ukłon w ich stronę i czasów, gdy nie mieliśmy większego pojęcia, co i gdzie tak naprawdę się znajduje, jak działa i jak wyjaśnić świat. Luki uzupełniała literatura i beletrystyka, co samo w sobie jest wspaniałe.
„Moonfall” czyli Erich von Däniken powraca
Dzisiaj Roland Emmerich też może powiedzieć – a czy ktoś tak naprawdę wie, po co jest Księżyc, skąd się wziął i co znajduje się w jego wnętrzu? Zahaczy przy okazji o niezwykle niegdyś popularne teorie Ericha von Dänikena, odkurzając je nieco i lakierując na nowo.
Proste i skomplikowane zarazem, ale stanowiące jakieś wybrnięcie z drogi bez wyjścia, jaką jest wyzwanie w tworzeniu kina katastroficznego na miarę czasu. To nie lata siedemdziesiąte, gdy wystarczyło zrobić trzęsienie ziemi, podpalić wieżowiec czy zatopić transatlantyk wielkim tsunami. Teraz potrzeba rozmachu i to na skalę globalną. Żyjemy w czasach „Nie patrz w górę”, gdy na wieść o tym, że Ziemi grozi katastrofa, odpowiada się: „no nareszcie się coś dzieje, bo już kilkalność spadała!”.
Roland Emmerich to fachowiec. Filmy kroi wedle sprawdzonego szablonu – coś się dzieje, amerykański prezydent o tym wie, ale zataja prawdę; znają ją także naukowcy uznawani za szaleńców; wreszcie dochodzi do takiego przesilenia, że wymagana jest mobilizacja wszystkich – szaleńców i prezydenta, szarych ludzi i całych armii. Zawsze jest rodzina w separacji, którą katastrofa odbuduje na nowo, zawsze jest jakiś obserwator-domator, snujący teorie spiskowe, zawsze wreszcie są efekty.
To chyba mój największy zarzut wobec „Moonfall”. Bynajmniej nie durnota jego fabuły i ostre kombinacje Rolanda Emmericha, żeby wymyślić coś nowego, a następnie jeszcze utrzymać się na orbicie głupot, które sam potworzył. O to się nie boję, w końcu wiem na czyj film idę do kina. Poza tym Emmerich jest mistrzem w bohaterskim zwalczaniu kłopotów, które sam stworzył. Większy zarzut dotyczy tego, że gdy idę na jego film, to chcę zobaczyć apokalipsę. Kino to jedyne miejsce, gdy mogę wziąć udział w zagładzie i wyjść z niej cało. To ma być jednak katastrofa na skalę, do jakiej Roland Emmerich nas przyzwyczaił. Ta taka nie jest. A to jest już rozczarowujące.
Moja ocena: 3+/6
Radosław Nawrot