Jest w tym Netflixowym zamachnięciu się na legendę pomysł, bez którego zamach nie miałby przecież sensu. Jakież uzasadnienie miałoby nakręcenie czegoś ponownie, tak samo? Ten pomysł to Pan Samochodzik jakiego dotąd nie znamy, w wariacyjnej wersji. Niestety, tak to jest gdy silnik pod maską za słaby – całkiem dobry pomysł nie odpalił.
„Pan Samochodzik i templariusze”
reżyseria: Antoni Nykowski
scenariusz: Bartosz Sztybor
w rolach głównych: Mateusz Janicki, Sandra Drzymalska, Maria Dębska, Anna Dymna, Ewa Błaszczyk, Olgierd Blecharz, Kalina Kowalczuk, Piotr Sega, Jacek Beler
To w zasadzie nie jest metafora. Gdy piszę, że zawiódł silnik, nie mam na myśli jedynie scenariusza, ale samochodowe serce sensu stricto. Wspaniałe ferrari z 12 cylindrami, które jest symbolem opowieści o Panu Samochodziku, tutaj, w wersji Netflixowej gdzieś przepadło, zginęło. Nie rozumiem, jak można było zrezygnować z ferrari. Nie powinno się.
Nie jest to bredzenie nadmiernego ortodoksa, który na wariacje i nowości ma krzywe zęby. Nie mam. Co więcej, uważam za znakomity pomysł twórców nowej wersji „Pana Samochodzika i templariuszy”, aby zamienić porucznika Lecha Rysia i Wujka Dobra Rada, opiekuna młodzieży i polskiego Indianę Jonesa na kogoś, kto nie jest wcieleniem cnót wszelakich, ale kawałkiem wręcz sukinsyna o rozbudowanym ego, Panem Eksponatem zakochanym we własnym odbiciu.
O tak – jeżeli brać się za klasykę, zamachnąć na świętość, kult i religię popkultury w polskim wydaniu, to właśnie w taki sposób. Właśnie wersją nową i świeżą, choćby i kontrowersyjną. Tworząc Pana Samochodzika, którego zwą tak nie tylko dlatego, że jeździ dziwnym autem.
Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy narcyzm jest chorobą pandemiczną, objawiającą się miłością własną, przekonaniem o swej zajebistości ogólnej, z wysypką na Insta i gorączką w rolkach.
Kto wie, może antropocen się już kończy, a zaczyna egocen.
„Pan Samochodzik i templariusze” czyli och, jaki jestem wspaniały
Pan Samochodzik w wersji 0.2023 jest bucem. I to właśnie jest wspaniałe, gdyż współczesne. To już nie to uczesanie fryzury i manier, co u Stanisława Mikulskiego, któremu człowiek nie tylko dzieci by wydał na bezpieczny obóz, ale i kartki na cukier do potrzymania. Tego rycerza archeologii i wielkiego mistrza od serc niewieścich i samochodowych. Nowy Pan Samochodzik to dupek w golfie, kurtce i pekaesach, o którym słusznie pani redaktor Modzelewska powiada: „Wszystko chcesz mieć dla siebie”.
Wszak u swego rdzenia opowieści Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku to nie tylko historie o gościu, któremu się wszystko udaje, o połączeniu Sherlocka Holmesa z Indianą Jonesem, zanim ten jeszcze powstał. To także historia o przykładnym obywatelu i idealnym elemencie społeczeństwa pozbawionego chciwości i prywatnej żądzy, za to spełniającego się w zwiedzaniu muzeów i miłości do sztuki, historii i nauki.
Pan Samochodzik jako drań? Pan Samochodzik jako dupek? Ha, dobre, naprawdę dobre. I mówię to bez przekąsu, naprawdę mi się to podoba.
„Znajdź jakąś radę dla mnie, Wuju?” – zapytali twórcy Netflixowej produkcji, a Stanisław Mikulski podpowiedział: „Bierzesz Pana Samochodzika, tworzysz moje lustrzane odbicie, ale zostawiasz mu skrupuły, wrażliwe wnętrze i możliwość przemiany i masz Irenę Ochódzką!”.
„Pan Samochodzik i templariusze” czyli tam skarb twój, gdzie serce twoje
To sposób na zamach na świętość i kultowość, za którą jednakowoż wcale nie uważam książek Zbigniewa Nienackiego. A przynajmniej – nie tylko. O znaczeniu Pana Samochodzika, o jego miejscu w naszych sercach stanowi nie tylko literatura, ale film. Ekranizacja prozy Nienackiego, zwłaszcza owej zdecydowanie najlepszej części przygód pana Tomasza i jego auta jaką jest „Pan Samochodzik i templariusze”, przeniosło tego bohatera z grona postaci, które gdzieś tam się pojawiły w przestrzeni literackiej do grona postaci pomnikowych. To mini-serial z 1971 roku jest sercem tej opowieści i to jak go zrealizowano.
W końcu – tam skarb, gdzie serce twoje.
„Pan Samochodzik i templariusze” to jedna z wielu książek o tym bohaterze, ale bez wątpienia najlepsza. Literacko jest dopieszczona, pozbawiona zbędnego tłuszczu i skrojona idealnie pod przygodę z książką, na dodatek wakacyjną. Jest tu wszystko – mroczna tajemnica, kapitalne połączenie templariuszy z Krzyżakami, aby sekrety przenieść na nasz grunt i zestaw historii powodujących ciarki. Sami templariusze to przecież zagadka sama w sobie, więc trudno wyobrazić sobie lepszy pomysł na taką historię.
„Pan Samochodzik i templariusze” czyli Hans Kloss, opiekun młodzieży
Dopiero jednak serial Huberta Drapelli wyniósł go w pełni na ołtarz, tworząc opowieść znakomitą do podania podczas każdych ferii, przez długie lata. Osławiony rolą Hansa Klossa Stanisław Mikulski zestawiony z wielką tajemnicą, niezwykłymi Petersenami z niezrównaną wręcz Ewą Szykulską w roli Karen tworzyli znakomitą jakość. A przecież uzupełniały ją doskonale wypadające na ekranie dzieciaki, do których w obecnej, nowej wersji nieco tylko zbliża się Sokole Oko (Olgierd Blecharz) i znakomity po prostu na drugim planie pseudo-amant Michał Szewczyk.
Tamte dzieci wypadały naturalnie i swojsko. Obecne siłą rzeczy są pretensjonalne, próbując połączyć współczesność (feminizm Wiewióry) z przeszłością (obozy harcerskie w dawnym wydaniu były osią opowieści dla młodzieży epoki PRL, ale dzisiaj już nie są). Wychodzi z tego obraz na ostrym retuszu, w którym próżno szukać telefonów komórkowych w ręku i czatowania ze znajomymi. Przygoda rodem z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych dzisiaj jest już trudna w odbiorze i nie wiem, czy do końca zrozumiała dla młodzieży czasów obecnych.
„Pan Samochodzik i templariusze” czyli kto jest adresatem
Umówmy się jednak, że wbrew temu, co czasem się nam wmawia, to nie młodzież jest główną siłą napędową świata i nie ona stanowi dzisiaj głównych konsumentów kina, a na pewno nie klasyki. Obecny „Pan Samochodzik i templariusze” ma ten kłopot, że – w odróżnieniu od serialu z 1971 roku – nie jest zdecydowany, do kogo ma zostać zaadresowany. Młodzież odpada, robienie dla niej Pana Samochodzika nie ma sensu. Nie to uniwersum, nie te akweny.
Zatem – starsi, którzy pamiętają Stanisława Mikulskiego, Ewą Szykulską i Michała Szewczyka. Oni z kolei ten zamach na ich dobro narodowe uważają za karygodne. Porównując, ścierają Netflixową produkcję z powierzchni ziemi, często w sposób całkowicie populistyczny, co pokazuje, że jeżeli chce się wziąć do smażenia pewną rybę sprzed lat, naprawdę trzeba mieć kapitalny przepis i wprawę.
„Pan Samochodzik i templariusze” ma nieco przepisu i brak wprawy. Mateusz Janicki w roli zakochanego w sobie łowcy przygód, dla którego smarkateria to raczej utrapienie niż jakość dodana do rozwiązania zagadki, zmierza w dobrą stronę. Przechodzi przemianę, aczkolwiek nie mam w gruncie rzeczy pojęcia, dlaczego i co ją powoduje. Przemiana pod wpływem obcowania z innymi ludźmi, także o wzroście 130 cm, jest nieuchronna. Wszak sam Nienacki zawarł w swej twórczości ważne przesłanie – doceniajcie dzieci, doceniajcie młodzież i ich gorące głowy oraz zapał. A jednak tutaj muszę sam sobie wymyślić, jak do niej doszło, no bo przecież chyba nie na skutek rozmowy z samochodem.
„Pan Samochodzik i templariusze” czyli samochód jest kluczem
Szpetne auto Pana Samochodzika może mogłoby stać się rodzajem Christine, ale trzeba by wówczas wyraźniej na taki pomysł postawić. Tutaj samochód jest zupełnym marginesem, nad czym boleję najbardziej. Jeżeli miałbym bowiem literacko zinterpretować wieloznaczne (i dobrze) hasło „Tam skarb twój, gdzie serce twoje”, to powiedziałbym, że sercem opowieści o Panu Samochodziku jest… samochód.
To on budzi odrazę, politowanie, jest lekceważonym obiektem drwin. To on uosabia pozory, które mylą i to, że wszystko jest możliwe. On stanowi jeżdżącą na czterech kołach zabawę i wyciągające ze dwie stówy rozwiązanie wszelkich problemów. Samochód jest metaforą przygody.
Twórcy tego „Pana Samochodzika” dołożyli do niego gadżety niczym z Bonda i wuja (Adam Ferency) niczym Q, przyprawili całość jeszcze Ewą Błaszczyk w roli dyrektor muzeum, która przypomina M, a jednak zapomnieli o najważniejszym – o potężnej mocy tego auta. I dosłownie, i w przenośni.
Nie mogę pojąć, jak można zrezygnować z 12-cylindorwego silnika ferrari, który wszystkim zamyka gęby tak, jak zamyka je sam Pan Samochodzik. To przecież ten włoski motor jest jego alter ego, mechaniczną metaforą, siłą zaklętą w pozornym wykopalisku.
Jeżeli serial z 1971 roku z czym sobie kompletnie nie poradził, to właśnie z samochodem. Stanisław Mikulski jeździ tam zwykłą amfibią – to także nie to. Samochód Netflixowy jest już bliski prawdzie o szpetocie motoryzacyjnego kolażu wuja pana Tomasza, ale za to utracił serce.
„Pan Samochodzik i templariusze” czyli Behemot z „Matrixa”
Wariacje na temat Nienackiego nie tylko są dopuszczalne, ale w gruncie rzeczy stanowią jedyny sposób na opowiadanie tej historii na nowo, w cieniu wielkiej produkcji telewizyjnej z lat siedemdziesiątych. Nie ma zatem nic złego w tym, że Petersenowie zmieniają się do poznania, a ich rola zupełnie się zmienia. Karen Petersen staje się postacią o kompletnie innym charakterze, aczkolwiek także kompletnie niewykorzystaną. Nie wiadomo, po co jest i do czego zmierza.
Nawiasem mówiąc, zaskakujące jak wiele osób kojarzy ją z Trinity z „Matrixa” zamiast z Behemotem. To także znak czasu.
Nieco jaśniejsza jest rola Sandry Drzymalskiej w roli dziennikarki i byłej szpadzistki. To postać ważna, stymulująca, która powinna odegrać tu rolę szczególną. Także i ona jednak gubi się gdzieś w scenariuszu, podobnie jak i Anna Dymna w roli niemalże pogańskiej królowej Jaćwingów, w której widzieć można by istotniejszy klucz do zagadki niż w jakimkolwiek krzyżu.
Najgorzej sprawa wygląda z argentyńskim siepaczem o nazwie Adios, który pełni tu nieco rolę tajemniczego Behemota z oryginału. Chociaż niezrównany w takich rolach Jacek Beler stworzył go w sposób godny uwagi, gdzieś z pogranicza noir, pułkownika Moralesa, kubańskiego eseisty i Tajemniczego Don Pedro, to jednak zadanie, jakie w filmie pełni Adios są trudne do wyjaśnienia i zrozumienia. W zasadzie ograniczają się do pierwszej, wstępnej sceny w latarni morskiej w Lipawie, która symuluje początki niemal wszystkich opowieści o Indianie Jonesie. I może do dodanie całej opowieści brutalności – zupełnie zbędnej, w mojej opinii.
Wszystko razem – mimo zacnego pomysłu – nie pozwala zmierzyć się z legendą. Nie poprowadzi do odkrycia skarbu Jakuba de Moray. Grobowiec z klasyką pozostanie zamknięty.
A przecież – jak mówił Wojciech Pszoniak w „Motylem jestem” – film idzie w kolorze, proszę państwa, a to zobowiązuje!
Moja ocena: 3/6
Radosław Nawrot