NAPISZ DO MNIE!
Kino

„Czerwone maki” czyli polska historia mocno pod górę

Skoro stworzenie monumentalnego dzieła na miarę hollywoodzką o wielkiej bitwie o Monte Cassino nie jest możliwe, trzeba znaleźć na tę opowieść inny pomysł. Ten, który kluje się w „Czerwonych makach” jest całkiem interesujący. Przytłoczy go jednak utyskiwanie na batalistykę.

„Czerwone maki”

reżyseria: Krzysztof Łukaszewicz
scenariusz: Krzysztof Łukaszewicz,
w rolach głównych: Nicolas Przygoda, Magdalena Żak, Szymon Piotr Warszawski, Michał Żurawski, Leszek Lichota, Bartłomiej Topa, Zbigniew Stryj, Radosław Pazura, Andrzej Masztalerz


Te utyskiwania są zupełnie uzasadnione. „Czerwone maki” zapewne nie miały funduszy, aby zrobić film o Monte Cassino z takimi scenami batalistycznymi, na jakie one zasługuje. Dostaliśmy w tej kwestii wersję minimalistyczną, zwaną przez wielu „najgorszymi scenami batalistycznymi w dziejach polskiego kina”. To szafowanie określeniami, ale istotnie, nie ma w nich odpowiedniej temperatury.

„Czerwone maki”

Z dawnych zdjęć pokazujących walki Polaków na frontach II wojny światowej, które przeglądałem już w dzieciństwie. Monte Cassino zapamiętałem szczególnie. Widziałem na fotografiach tych żołnierzach w tropikalnych mundurach z krótkimi spodenkami, którzy wspinają się ostro pod górę, taszcząc karabiny i amunicję. To robiło wrażenie. Myślę, że najlepiej o bitwie o Monte Cassino pomyśleć podczas jakiejś górskiej wspinaczki, na dużym zmęczeniu. Zrozumiemy wtedy w pełni, w czym rzecz.

„Czerwone maki” czyli Hindus, którego spławiłem w Alwarze

Swego czasu pojechałem do Indii. W miejscowości Alwar oglądałem ruiny pałacu maharadży, o którym pisywał Alfred Szklarski w „Tomku na tropach yeti”. Byłem zmęczony, więc usiadłem na ławeczce, by poczytać. Wtedy podszedł do mnie pewien człowiek.

Wyglądał jak Mahatma Gandhi. Wychudzony, niemal nagi, z szatą zarzuconą przez ramię. Mówił coś do mnie, ale – proszę mi wybaczyć – byłem bardzo zmęczony i bardzo zły. Nieco wcześniej mnie okradziono, miałem kłopoty żołądkowe, upadł lał się z nieba. Nie miałem ochoty na pogawędki z tym Hindusem. A on pytał, skąd jestem itd.

Powiedziałem, że z Polski i zacząłem zbierać się do odejścia. To, co mi powiedziałem, analizowałem już później, w drodze z Alwaru. Wtedy dopiero mnie olśniło.

Hindus w szatach Mahatmy Gandhiego powiedział wszak wyraźnie: – Polska? Znam. Mój ojciec walczył z Polakami. W czasie wojny, ramię w ramię.

Olśniło mnie poniewczasie. Skoro ojciec tego Hindusa walczył z Polakami ramię w ramię, to gdzie to mogło być? Gdzie żołnierze indyjscy byli towarzyszami broni z Polakami? O rany – Monte Cassino!

„Czerwone maki”

Pamiętam, że chciałem wtedy nawet jakoś zawrócić i odnaleźć tego człowieka, jednak z nim pomówić, ale już go nie znalazłem. Nie dowiedziałem się o jego ojcu i o tym, jak to najpierw wojska amerykańskie zostały zmiażdżone na stokach góry, potem obrońcy klasztoru rozbili właśnie oddziały indyjskie, wojska południowoafrykańskie, kanadyjskie, także włoskie (te przeciwne Musssoliniemu), wreszcie wykrwawili się Nowozelandczycy, w tym ich doborowe oddziały złożone z Maorysów. Ciężkie straty ponieśli Brytyjczycy, którzy wysłali do boju swych najdzielniejszych Gurkhów z Himalajów, wreszcie Francuzi, którzy zresztą wraz z Polakami i Brytyjczykami z 78. Dywizji przypisują sobie zdobycie klasztoru.

„Czerwone maki” czyli nawet Wojtek źle skończył

Hindus z Alwaru już mi tego nie opowiedział. Zostałem ze starymi zdjęciami z dzieciństwa, z książkami i legendą niedźwiedzia Wojtka, który w „Czerwonych makach” pojawia się nader często i spektakularnie, ale jako gadżet, nie równoprawny bohater. Doceniam jednak, że go doceniono (jest nawet niedźwiedziem syryjskim, jak przystało na oryginał), bo Wojtek na to zasłużył. Był żołnierzem jak każdy, nosił amunicję i pomagał, a przecież tak marnie skończył w szkockim zoo. Marnie jak wielu polskich żołnierzy Korpusu Andersa, jak cała ta opowieść. W pewnym sensie niedźwiedź Wojtek to pewien symbol – znamy tylko jedną warstwę jego historii, tę urocza, malowniczą i bajkową. Nie znamy strony mrocznej.

Może to pomysł zakrawający na bluźnierstwo, ale uważam, że sam Wojtek byłby dobrą kanwą opowieści o Andersie, jego żołnierzach i Monte Cassino. Niepełna jednak, bo żołnierze spotkali go w Iranie, w drodze z Pahlevi do Palestyny. Brakowałoby bardzo istotnego elementu – sowieckiej niewoli.

„Czerwone maki”

To integralna i niezwykle ważna część opowieści o Monte Cassino. Zdobycie klasztoru zaczyna się wszak na Syberii, w Magadanie, Irkucku, Władywostoku, wreszcie w Buzułuku. Zaczyna się nawet wcześniej, od wejścia Armii Czerwonej do Polski w 1939 roku. Wtedy Polacy zostają podzieleni na tych pod butem niemieckim i radzieckim.

„Czerwone maki” czyli piosenka, do której się nie tańczy

Ci drudzy są niezwykle interesujący. Armia Berlinga była gloryfikowana w PRL, chociaż nawet w ówczesnych filmach można usłyszeć o wielu żołnierzach, że historia dokonała wyboru za nich, bo „spóźnili się do Andersa”. Jego korpus, którego wyjście z ZSRR do Iranu w 1942 roku wywołało taki skandal, też miał swoje miejsce w zbiorowej pamięci. Piosenka „Czerwone maki”, do której „się nie tańczy”, to tego najlepszy dowód. Bitwa o Monte Cassino pozostała fundamentem polskiej historii, a kult otaczał ją nawet w czasach stalinowskich.

Nie jest to zatem bitwa zapomniana, przemilczana. Nie ma statusu Katynia, nie okrywa ją tajemnica i nie wymaga wywabiania białych plam. Jest pomnikiem, a zmierzenie się ze spiżem to trudne zadanie każdego filmowca.

Krzysztof Łukaszewicz ma w swej filmowej krwi spore dawki martyrologii. Czasami daje ona o sobie znać, czasem nie. Jego filmu „Orlęta. Grodno’39” obawiałem się jako potencjalnej hucpy zmieniającej kino w sztubactwo. Okazało się jednak, że to ciekawy film, przede wszystkim z pomysłem.

W „Czerwonych makach” także jest pomysł, zwłaszcza na bohaterów. Główny imieniem Jędrek przypomina mi nieco Cezarego Barykę z „Przedwiośnia”. Zaczyna historię niczym młody Indiana Jones na perskim targu. To krótka, acz ważna scena, bowiem pokazuje, jak daleka była droga tych wszystkich ludzi pod włoski klasztor. Daleka do Polski, bo to jest tu kluczowe.

Mamy bowiem do czynienia z ludźmi wywiezionymi gdzieś spod Baranowicz, Lwowa, Wilna, którzy przez Magadan i najodleglejsze zakątki Syberii przez Iran i Bliski Wschód docierają do…. no właśnie, do Włoch. Nie do Warszawy, Krakowa, Poznania, nie do swoich Baranowicz, Lwowa i Mińska, do których nie dotrą już nigdy. Wracają do świata, którego już nie ma, bezpowrotnie utraconego.

„Czerwone maki”

„Czerwone maki” czyli polski cmentarz w Bolonii

Przypominam sobie odwiedziny na polskim cmentarzu w Bolonii, gdzie żołnierze Andersa zginęli w kwietniu 1945 roku, tuż przed końcem wojny. Na froncie, który wtedy nie prowadził do Berlina i do Polski. Dwa tygodnie przed końcem wojny. Zdziwiło mnie wtedy, jak wiele na tym cmentarzu jest krzyży prawosławnych. Kresowiacy.

To połączenie miraży jest w „Czerwonych makach” tylko lekko zaznaczone. Świat bezpowrotnie utracony łączy się ze światem marzeń nie do spełnienia. Polscy żołnierze pod Monte Cassino doskonale wiedzą, że tędy do Polski nie dotrą, że skręcili w boczną ścieżkę (innej wtedy nie było). Bo nawet gdy mówią o wyrąbaniu drogi na Rzym po zdobyciu klasztoru, to zaraz przychodzi refleksja, że wyrąbanie niewiele da. Alianci na Berlin nie ruszą, chociaż z Włoch jest do niego najbliżej. Zostawią go Stalinowi, tak jak Polskę. Nie odwrócimy tego.

Na tym rodzaju tragizmu zbudowany jest główny bohater. Włóczykij, zabijaka, złodziejaszek z Magadanu jest tym, który krzyczy: „To głupota!”. Nie tylko szturmowanie klasztoru pionowo pod górę, by go zdobyć, ale za cenę morza krwi. Także to, w jakiej sytuacji się wszyscy znajdują. „To nie nasza ziemia”, „co my tu robimy” – słyszymy.

To próba zmierzenia się z mitem Monte Cassino od strony zasadności bitwy i udziału w niej Polaków, zapłaconej przez nich ceny. Nie zasadności taktycznej czy strategicznej, bo ta jest jasna – trzeci, czy też raczej w maju 1944 roku drugi, front w Europie odciągnął i związał siły niemieckie, eliminując z wojny ich włoskiego sojusznika. Gdyby nie on, możliwe że ani Armia Czerwona, ani alianckie wojska z Normandii nie dotarłyby rok później do ostatnich skrawków Niemiec.

To konieczne – mogliby więc sobie powtarzać Polacy, ale mówiąc o zasadności, nie to mam na myśli. Raczej ułożenie sobie w głowie całych tych pięciu lat, całej tej drogi i – co ważne – całej wizji przyszłości.

„Czerwone maki”

„Czerwone maki” czyli generał Anders pełen wątpliwości

Michał Żurawski nie gra w „Czerwonych makach” generała Andersa pewnego siebie i przekonanego, że robi dobrze. Przeciwnie, widać u niego wielkie wahania. Zadanie od aliantów przyjmuje, ale widać, że nie jest mu łatwo posłać na śmierć tysięcy ludzi „z dala od Polski”. Podczas narady polskich generałów jest i tak najbardziej zdeterminowany, ale i on, i cała reszta tkwi nad tą makietą gór mocno zakłopotani. To scena, która aż bije bezradnością i zwątpieniem. Więcej, bije z niej niewypowiedziana kwestia „po co?”.

Wielu krytyków zarzuca owym scenom nudę, bo to długie rozważania nad taktyką dojścia do klasztoru. Mają rekompensować sceny batalistyczne, których Krzysztof Łukaszewicz unika jak może. Wie, że nie ma środków, możliwości i rozmachu, by je udanie pokazać. Sceny te zostały ograniczone do minimum, a i tak nazywa się je „najgorszymi w dziejach polskiego kina”.

Zgadzam się, nie mają temperatury. Ta narada także jej nie ma, ale w gruncie rzeczy mieć nie musi. Miny, zakłopotanie i wątpliwości generała Ducha, generała Szyszko-Bohusza, generała Sulika wystarczą, bym zrozumiał, co tu się dzieje. Te miny są lepsze niż wszelkie martyrologiczne gadki, dają lepszy obraz sprawy.

„Czerwone maki”

„Czerwone maki” czyli martyrologia jak przyprawa

Z martyrologią sprawa jest trudna. Lewacy jej nie znoszą, prawacy karmią się nią jak narkotykiem, w każdym odcieniu naszej historii jest ona wykorzystywana jako topór. Wyciera się nią to gębę, to podłogę. A ona jest jak przyprawa – bez niej nie będzie kina wojennego, ale nadmiar je zniszczy. Monte Cassino jest tu pewnego rodzaju sztandarem powiewającym nad gruzami, niezwykłym symbolem uznania, że odpowiedź na pytanie „po co?” jest jednoznaczna. Morze krwi wylane pod Monte Cassino to od lat pożywny dogmat.

W „Czerwonych makach” martyrologia pojawić się musi, bo nie widzę sensu w robieniu filmu o Monte Cassino bez niej. Nie jest jednak podana w dawkach niestrawnych. Co więcej, cały czas balansuje w delikatnej równowadze z wątpliwościami i beznadzieją. Polacy nawet pod zdobyciu klasztoru nie powiewają flagą jakoś nazbyt dumnie, jakby świadomi konsekwencji blisko- i dalekosiężnych tej bitwy. Generał Anders nie unosi rąk w triumfie, wspomina tylko coś o naturalnym obrocie sprawy, bo każdy kiedyś pęka. Zupełnie jakby chciał powiedzieć – to nie jest tak, że Monte Cassino to wyłącznie sprawa polska; myśmy dokończyli to, co zaczęli Amerykanie, Brytyjczycy, Hindusi, Nowozelandczycy, Francuzi, płacąc za to nie mniejszą cenę.

„Czerwone maki”

Fabuła oparta na bohaterze z przypadku, który ze sceptyka zmienia się w sztandar, jest dość oczywista, by nie powiedzieć sprana. Spodziewałem się jednak, że twórcy tego filmu dobiją go jakimś płaskim romansem, frontowa miłością w kiepskim stylu – wskazywał na to zwiastun. Tak na szczęście się nie stało, sprawa nie jest taka prosta.

Jest wreszcie swoisty narrator i obserwator – redaktor i korespondent wojenny grany przez Leszka Lichotę. Już jego pierwsze zdania w stylu „powinszować”, a już zwłaszcza „cukier krzepi” pozwalają dość łatwo rozpoznać w nim Melchiora Wańkowicza. To on dostaje rolę szczególną, mianowicie rolę tego, kto podsumuje i popatrzy na to z boku. Kto wie, może z tej perspektywy Monte Cassino nabierze innego, prostego i mniej wkraczającego w wielką historię i wielką politykę sensu.  

Radosław Nawrot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google
Spotify
Consent to display content from - Spotify
Sound Cloud
Consent to display content from - Sound