To, że ktoś robi film, by wybielić Edwarda Gierka i postawić mu pomnik, bez zważania na brak wolności, zamordyzm i represje tamtych czasów, przymykając oko na Ursus, Radom, ścieżki zdrowia, Stanisława Pyjasa – to jeszcze jakoś mogę w fotelu kinowym zrozumieć. Tego, że robi to w tak karczemnie amatorski sposób – już nie. To nie jest film, ale jakiś pokaz kukiełkowy.
Jeżeli już kobiety miałyby zastąpić Jamesa Bonda, to musi być ich aż pięć. Inaczej – jak słyszymy – sobie nie poradzą. Nawiązanie do „Aniołków Charliego”, zbudowanie żeńskiej paczki agentek? Ten film to także kompromitowanie idei kobiecej agentki wszech czasów.
Wizja świata, w którym to dżentelmeni (i dżentelwomen) decydują o losach świata i czuwają nad jego bezpieczeństwem jest bardzo kusząca. Może dlatego pozwala strawić bezmiar uroczych głupot tego filmu oraz całkowity brak jego spójności.
„Nie patrz w górę” w tym filmie znaczy mniej więcej: żyj tak, jak teraz żyjemy. Abstrahuj. Ten film to mocno przerysowana satyra na współczesność. Tak mocno, że w zasadzie śmiech przestaje być zasadny.
Kolejna część przygód Spider-mana… powiedzmy, że kolejna… to dowód na to, że świat człowieka-pająka najlepiej radzi sobie z kontynuacjami. Najciekawiej i z największym dystansem, przez co Peter Parker staje się raz jeszcze bohaterem z ulicy, z sąsiedztwa. I wielkim łącznikiem popkulturowych światów.
„Matrix. Zmartwychwstania” chyba sam wie, że zjada własny, kalmarzy ogon. Stąd zapewne te żarciki i wtręty o sensie kręcenia sequeli, zwarte w tym dzieje. To ma być taka autoironia, która jednak nie działa. I czerwona, i niebieska pigułka są tutaj i tak bardzo gorzkie.
Kluczową sceną „Króla Richarda” jest chyba rozmowa granego przez Willa Smitha ojca tenisistek Venus i Sereny Williams z policją. Gdy ze łzami w oczach mówi, że zaplanował całe ich życie, by je ratować. By nie skończyły z igłą w żyle albo kulką w skroni. Tak, oczywiście, że mówimy o ich rasie. Król Richard tego nie ukrywa.
Znakomity, może nawet życiowy występ Lady Gagi nie zmienia faktu, że „Dom Gucci” nie jest tak markowy, jak można by się spodziewać. Sporo tu podróbek i zwykłej, scenariuszowej taniochy. A przecież to taka krwista historia!
Szaleńczy, przeszło dwugodzinny galop przez poskładaną naprędce fabułę nie jest bynajmniej największą wadą tego filmu. Gorzej, że jest to jakaś perwersyjna próba przeniesienia historii przemysłowej prostytucji za duże sumy do świata absurdalnej baśni z hamburgerami ze złota, w której wycięte z Wikipedii dane na koniec filmu brzmią niczym „ach, bo zapomniałam jeszcze nadmienić, że to jednak dramat i piekło kobiet”.
To dzięki Kalinie Jędrusik na teleturniejowe pytanie o to, czy samum był wiatrem gorącym, czy też chłodnym, odpowiadam bez wahania. Seks-bomba z ekranu, autorka najodważniejszej sceny erotycznej w dziejach polskiego kina nie powróciła w filmie „Bo we mnie jest seks”. Za to powróciło nasze wyobrażenie o niej.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy