Mamy japońską „Godzillę Minus One” i hollywoodzkiego blockbustera. Tradycja przeciw nowoczesności, lęk przeciw beztroskiej zabawie, singiel przeciw kombo, tło kontra pierwszy plan. Co lepsze? A może to źle postawione pytanie?
Mąż wychodzi do pracy, żona zajmuje się pięknym domem. Są grządki, szklarnia, basen, jest biegający beztrosko pies. Są również dzieci, z którymi można pójść nad rzekę, popływać, powędkować, pobawić się. Przynajmniej dopóki rzeką nie spłynie kawałek kości.
Protestował Związek Podhalan, pieklił się Zbigniew Ziobro, a twórcy filmu mieli problem, by pod Tatrami wypożyczyć bryczkę, zatrudnić statystów. To pokazało, jak bardzo niedojrzali jesteśmy w stosunku do sztuki i historii. Film jednak powstał i sam sobą zaświadcza, jak idiotyczne były te protesty, jak dziecinne i jak wystawiające zaświadczenie o głęboko zakorzenionej dulszczyźnie.
Lampka się zapala w momencie, gdy uważne oko dostrzeże na ekranie notkę, że film o Bibie Marleyu zrealizowano we współpracy z jego żoną, Ritą (jedna z głównych bohaterek, tak nawiasem). Ja dostrzegłem ją w napisach końcowych. To wiele tłumaczy.
Gdy raz się zażyje tej przyprawy, nie można przestać. Gdy raz się wdepnie w pustynie, pozostaje się jej więźniem. Druga część „Diuny” jest gigantyczna, większa niż pierwsza, a jednak wszystkiego mi tu za mało. I to nawet biorąc pod uwagę, że to już nie jest film. To ostry kurs na sagę.
Kobieta wstająca do nowego życia, wolnego i bez męskiej wersji świata to kobieta wstająca z martwych. Wyrywająca korzenie popkulturowych i środowiskowych więzów. Jak na Yorgosa Lanthimosa i jego możliwości, to film niezwykle prosty, czytelny, a jakże dobry i pełny.
Góra Kościuszki w Australii, portret w kabinie kapitana Nemo u Julesa Verne’a w „20 tysiącach mil podmorskiej żeglugi”, pomniki w Stanach Zjednoczonych, nawet australijskie piwo i piosenka Midnight Oil. Tadeusz Kościuszko to postać światowego formatu. I jako światowy szeryf z Ameryki, przybywa do rozebranej Polski. Rozebranej nieuchronnie.
Ciekawe, ilu widzów wychodzących z nowej komedii Taiki Waititiego pomyśli: „co za historia! Co za scenariusz!”. I ilu z nich uświadomi sobie, że nowozelandzki reżyser w zasadzie niewiele tu wymyślił. Ta opowieść dotyczy jednej z moich ukochanych historii, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Ukochanych także dlatego, że wydarzyła się naprawdę. Takie zdarzają się tylko w sporcie i filmie.
Historia Pana Kleksa i jego akademii stąpa po bardzo kruchym lodzie, kruchszym niż w niejednej bajce. Rozpięta między kłamliwym „wszystko jest możliwe” a dającym nadzieję „wiem, co czujesz” przeprowadzić ma dzieci przez zupełnie inny świat niż ten 40 lat czy 75 lat temu. Nie może być więc taka sama. I nie jest. W sporej mierze tu sporo rzeczy jest na odwrót niż byśmy się spodziewali.
Minus nie dlatego, że w zasadzie w tym filmie jest zero minusów (chociaż to prawda), ale dlatego, że cofamy się dalej niż do korzeni. Najnowsza japońska Godzilla to majstersztyk i absolutna uczta dla tych, którzy znają najstarszy pierwowzór. Dla tych, którzy nie znają – tylko odrobinkę mniejszy. „Godzilla Minus One” także dlatego, że – podobnie jak oryginał z 1954 roku – ten film w gruncie rzeczy wcale nie jest o Godzilli.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy