Gdyby rzeczywiście Adam Driver – zgodnie z tytułem filmu – wylądował na Ziemi przed 65 milionami lat, jak jego bohater zapewne nic by mu nie groziło. Nie było już wtedy tyranozaurów, innych teropodów. Nie było dinozaurów. W ogóle niczego by nie było.
Nieznane dotąd nagrania z prywatnego archiwum Roberta Lewandowskiego to świetna rzecz, ale nie wystarczy do stworzenia dokumentu na dużą skalę. Robert Lewandowski jest po prostu wielkim bohaterem sportu, ale nie jest bohatera kina.
Przychodzi taki film, gdy Colin Farrell i Brendan Gleeson mogą sobie przypomnieć, że są Irlandczykami (o ile kiedykolwiek o tym zapomnieli). I że tak świetnie wypadali razem, chociażby w filmie pod dziwnym polskim tytułem „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (In Bruges) w innym filmie Martina McDonagha przed kilkunastu laty
Zrobiło mi się bardzo smutno. Pomyślałem bowiem podczas oglądania „Fabelmanów”, że to wygląda jak pożegnanie Stevena Spielberga. Człowieka, który mnie ukształtował jako widza, a może w sporej mierze także jako człowieka.
Oczekiwać od „Avatara”, że pod względem fabularnym rozbłyśnie niczym bioluminescencja Pandory to jak zakładać, że Ludzie Nieba nie wrócą na ten przepiękny księżyc mimo klęski w pierwszej części tego filmu. I że druga oraz kolejne przy tak wielkim sukcesie kasowym nie powstaną. „Avatar” jest jak Pandora – świecący, migoczący, nieco kiczowaty, ale przez to piękny. Albo się wchodzi do tego lasu ze wszystkimi konsekwencjami, albo nie. Ja wchodzę.
Nowego wymiaru temu filmowi i jego fabule dodaje fakt, że Czarna Pantera naprawdę nie żyje. Kreujący go Chadwick Boseman zmarł w 2020 roku, więc ten film to w zasadzie wielka, ekranowa elegia. Ale nie tylko – zostało w nim to, za co „Czarną Panterę” ceniłem bardzo. Treści społeczne.
Dokument Netflixa o skorumpowanej, nie waham się powiedzieć mafijnej organizacji futbolowej, to coś więcej niż demaskujący materiał dziennikarski. To cios we wszystkich ludzi takich jak ja, którzy żyli mundialami i mierzyli nimi czas. To sprawia, że zbrodnia jest tym większa.
Nie ma chyba w dziejach literatury większego symbolu pacyfizmu i antywojennej wymowy niż „Na Zachodzie bez zmian” – książki stanowiącej postrach Trzeciej Rzeszy i wszystkich, którzy poją ludzi narkotykiem zwanym „duchem bojowym”. Niemcy zmierzyli się więc z własną legendą literacką, która po pierwsze już była ekranizowana, a po drugie – akurat w kinie to dzieło ustępuje w gronie antywojennych pereł chociażby „Plutonowi”.
Pomyślałem: przedziwne. Jacek Bławut nie robi filmu o tym, co o okręcie podwodnym „Orzeł” wiemy, ale o tym, czego nie wiemy. Ależ byłem głupi! Przecież w zasadzie właśnie to jest najciekawsze! Zresztą Jacek Bławut kupił mnie pod wodą nie tylko tym. „Orzeł. Ostatni patrol” to wojenne kino, jakiego brakuje. Bez patosu pompującego balonik, za to z szacunkiem wobec powolnego umierania. Jego film jest bowiem dokładnie taki, jak wojna podwodna.
Ponoć człowiek ma w swoim życiu tylko dwa problemy – ojca i matkę. Opowieść o toksycznej sztafecie nie jest pomysłem nowym, ale przy takim ujęciu i takiej scenografii, jaką zastosowała Hanna Bergholm w „Pisklęciu”, mocno działa na wyobraźnię. To znaczy, nie tyle straszy, co skłania do myślenia, a chyba o to chodzi.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy