To na pewno nie jest łatwe, aby prawdziwy duet pokoleń, jaki tworzą doświadczony aktor Borys Szyc i zdobywająca pierwsze szlify jego córka Sonia Szyc, zagrała parę niedopasowaną z definicji, napisaną przez życie, która jednak musi znaleźć w sobie rozwiązanie i oparcie. A może jest łatwe, biorąc pod uwagę życiorys tych dwojga aktorów.
Wierciłem się i walczyłem z cierpnącym ciałem, bo też Martin Scorsese nie nakręcił prostej powiastki o Dzikim Zachodzie z Indianami, kowbojami, intrygą i wartką akcją. Stworzył monumentalne, bardzo długie dzieło. To w zasadzie antywestern, w którym twórca zastosował się do prośby wodza Osagów Jima Graya, by Indianie raz jeszcze nie zostali wykorzystani – tym razem w kinie. Wierciłem się obolały i cierpnący, ale chłonąłem. Teraz mam całą kartkę wniosków wynotowanych po tym filmie. To znaczy, że wykonałem jako widz wysiłek, aby przeżyć coś istotnego.
W czasach, gdy te klasyczne lektury szkolne, powieści spisane przed 100 i więcej laty, wydają się takie zbędne i tak niedzisiejsze, niedostosowane do współczesnych uczniów i młodzieży, państwo Welchmanowie ekranizują „Chłopów”, wyciągając z nich uniwersalność i współczesność, której próżno szukać w wielu obecnych dziełach literackich. To jest Reymont na miarę XXI wieku.
Skoro to opowieść o skradzionej tożsamości, to może ambiwalencja jest właściwym odczuciem po obejrzeniu „Sobowtóra”? Bo to ona mi towarzyszy. Radość, że powstał film szpiegowski, który służbę bezpieczeństwa PRL i w ogóle cały system wywiadu pokazuje w tak bezwzględny sposób – jako pułapkę. Wrażenie, jakie robi gra aktorów tego filmu – od najmłodszych po najbardziej doświadczonych, a także rozmach fabularny tego dzieła. I do tego poczucie, że „Sobowtór” się po tym wszystkim jedynie ślizga.
Wojna ze sztuczną inteligencją będzie krwawa i siłą rzeczy musi przypominać eksterminację, bowiem to wojna o dominację jednego tylko bytu na Ziemi, o przyszłość planety. Nie należy spodziewać się więc żadnej litości, a jedynie bezrefleksyjnego wykonywania rozkazów. Przez ludzi, oczywiście.
Podziwiam odwagę twórców nowego „Znachora”. To jednak nie jest to samo, co nakręcenie nowego „Pana Samochodzika”. To zamach na wielką telewizyjną świętość Polaków, towarzyszącą im nieskończenie wiele razy podczas świątecznego oglądania, zwłaszcza 1 listopada. Pociągnąć za sobą cały ten bagaż bez liczenia na amnezję widza to duża rzecz. Tym bardziej cieszę się, że się udało. Dostaliśmy nie tylko nowego „Znachora”, ale wraz z nim – nową ekranową wartość. Wartość zaskakująco mocno dodaną.
Ekranizacje kryminałów Agathy Christie wychodzą Kennethowi Branaghowi tak sobie. Średnią tę zawyża wizualna warstwa filmów – w wypadku „Morderstwa w Orient Expressie” i „Śmierci na Nilu” była wręcz oszałamiająca. Tu też taka jest, ale tym razem Kenneth Branagh do zastanych kryminalnych ram dodał zupełnie nowe wnętrze. Własną fabułę. To trochę zakrawa na karkołomne stawanie z Agathą Christie z konkury.
Agnieszka Holland zrobiła film nie bez kozery czarno-biały. Czarno-biały, ale jednocześnie jaskrawy. Czarno-biały, bo rozdzielający rzeczywistość bez odcieni i symetryzmu. Zrobiła też film radykalny, w myśl założenia, że nie ma kompromisów w kwestii człowieczeństwa. Po obejrzeniu „Zielonej granicy” czuję nie tylko przerażenie i bezradność, ale również wstyd wobec siebie, że ja do takiego radykalizmu zdolny nie jestem.
Kiedy Bram Stoker pisał „Drakulę” w 1897 roku, zapotrzebowanie na tego typu opowieści było ogromne. Ludzie zaczytywali się, wyrywali sobie książkę z rąk. Mało kto pamięta, że powieść „Drakula” to jeden z większych hitów literackich XIX wieku i fundament wylany pod niezwykle ważną postać popkultury. Postać, o której powiedziano, napisano i nakręcono już niemal wszystko. Norweski reżyser Andre Øvrdal musiałby mieć zatem specjalny pomysł, by wracać do opowieści o Drakuli.
Nie chciałbym być przykry wobec Chińczyków, ale ten film tylko utwierdza nas wszystkich w przekonaniu, że są kopistami i oryginalności w nich za grosz. To pewnie krzywdzące dla kolebki cywilizacji, ale wygląda to gorzej niż rowerek wodny po ataku megalodona. Na dodatek „Meg 2. Głębia” to film, który kopiuje wszystko, co się da. Nawet samego siebie.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy