Liny ringu, oddzielające świat sportu od reszty obozu koncentracyjnego w Auschwitz, to także liny, wyjście po za które mogłoby oznaczać katastrofę dla tego filmu. Na szczęście tak się nie dzieje. „Mistrz” nawiązujący do wspaniałej „Olimpiady’40” i życia Tadeusza Pietrzykowskiego jest spójną opowieścią o sporcie w ekstremalnych warunkach jako sposobie na utrzymanie człowieczeństwa. I konsekwencjach jego utrzymania.
Całkiem interesująco zapowiadająca się opowieść o miłości, która zmienia człowieka na lepsze, by następnie doprowadzić do obłędu i zagłady, zmienia się w „Shang-chi” w sieczkę – bardzo efektowną, ale chwilami nużącą. Marvel zdaje się tym filmem wskazywać oczywisty kierunek rozwoju: Chiny.
Ożywcze, swobodne, współczesne i wielowątkowe, chociaż wcale nie nowe. „Free Guy” to film podobny do „Player One” Stevena Spielberga, ale znacznie od niego zabawniejszy, stawiający na pogłębiony humor. Świetne połączenie błogiej rozgrywki z poczuciem, że trzeba go obejrzeć ponownie, by wyłapać wszystkie smaczki.
Zupa nic, która pojawia się tu na chwilę, to świetny symbol i w pełni go rozumiem. Niezdrowa, z żółtek i białek, prosta, rodzaj substytutu specjału, a jednak jakże smakowita. Film Kingi Dębskiej to także prosta opowieść o czasach PRL, bez nadęcia, moralizatorstwa i całego tego politycznego kontekstu. To rzecz o urywkach wspomnień, smakach, wizji jedynej przeszłości jaką mieliśmy.
Nowa wersja „Legionu samobójców” jest bez porównania lepsza od poprzedniczki sprzed pięciu lat. Tym bardziej doskwiera to, że straciła szansę na to, by stać się filmem niemalże kultowym – takim w stylu dzieła z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych.
Doceniam rzadką próbę ujęcia się filmem za losem setek tysięcy kobiet spalonych na stosach za to, że ktoś widział w nich czarownice. Szkoda jednak, że w formie dość nieudolnego widowiska.
Do żadnego twórcy filmowego perspektywa czasu nie pasuje mi tak bardzo jak do M. Nighta Shyamalana. Trudno mi się pisze o jego filmach, bo jestem głębokim, niemal hipnotycznie uzależnionym fanem jego twórczości. I już wielokrotnie orientowałem się, że filmy Shyamalana doceniam dopiero po którymś obejrzeniu. Teraz też minie trochę czasu i…
Nie mam za bardzo ochoty umiejscawiać „Czarnej Wdowy” na rozbudowanej już osi Marvel Cinematic Universe. Po pierwsze dlatego, że się w tym już gubię, a po drugie dlatego, że to jednak kino, nie Netflix. Film, który otrzymuję w kinie powinien stanowić odrębną, spójną całość. Ten stanowi. I dobrze się go ogląda, z kilkoma zaskakującymi odkryciami.
Wszystkiego jest tu za mało albo jest w przesycie. Nie ma równowagi między startem a metą, prostą a wirażem. W efekcie dramatyczny finał tej historii, czerpiący przecież garściami z faktów, które znamy z polskiego żużla, już nie wybrzmiewa. Pierwszy polski film o żużlu w zasadzie o nim nie jest.
Kto powiedział, że ostatnia kula już została wystrzelona? Że wielcy bohaterowie lat osiemdziesiątych położyli już trupem ostatnią setkę wrogów? Kto twierdzi, że pordzewiały już najbardziej wyszukane typy broni, których użyciem emocjonowaliśmy się w kinie? W zasadzie to chyba ja tak twierdzę.
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy